poniedziałek, 28 października 2013

Wybory samorządowe za pasem, czyli hej, będzie się działo!



A właściwie już się dzieje. Jak patrzę wstecz, to kołacze mi się pod kopułą fragment utworu: Starych nie ma, chata wolna, oj będzie bal, oj będzie bal!
Oj, będzie bal. Według starannie opracowanego, wiele razy sprawdzonego schematu.
Miesiąc po wyborach. Alkohol wypity, bigos zjedzony, ciasto też, pora na regenerację wątroby i powrót do realnego życia, tfu, do rządzenia gminą kolejną kadencję.  Zaczynamy pracę. Tu kogoś zwolnimy (niepotrzebny), tu zatrudnimy (obiecaliśmy przed wyborami, że jak zostaniemy, to zatrudnimy), tu udamy, że się nie znamy, mimo, że obiecaliśmy – no, ale obietnice przedwyborcze są patykiem na piasku pisane i wiadomo, że część jest nierealna. Wreszcie można rzucić w kąt te śmieszne konwenanse, przestać być miłym dla podwładnych i pokazać, kto tu rządzi. Można zacząć rzucać mięsem, być sobą (czyt. chamem i prostakiem) i rozkoszować się urokami władzy. Można pojeździć po współpracownikach, olać parę imprez w szkołach, zignorować parę uroczystości. Wygraliśmy wybory!
I tak mija roczek za roczkiem. Wreszcie – PRZYCHODZI ROK PRZEDWYBORCZY. I oto jesteśmy świadkami cudownej przemiany:
1) Jesteśmy mili dla wszystkich wkoło – pracowników, współpracowników, innych takich, zwanych wyborcami. Bywamy na wszelkich „kulturalnych” imprezach.
2) Rozdajemy kasę (gminną) na prawo i lewo. Z „kapslowego” – księżom  na stroje dla dzieci na przemarsze Święta Trzech Króli, na nagrody w gminnych konkursach religijnych. Z budżetu (trzeszczącego w szwach) komisariatowi policji – 40 tysięcy na remont budynku, drugie tyle na zakup nowego radiowozu (Tu wyjaśnienie: inwestycja się zwróci, jeśli lubimy (my i nasi znajomi) jeździć szybko, nie zawsze na trzeźwo, czasem organizujemy duże imprezy). Będziemy też naciskać na pracowników ośrodka pomocy społecznej, żeby przyznawali zapomogi jak największej liczbie osób, ze szczególnym uwzględnieniem menelików popijających piwko na parkowych ławkach – wszak to nasz przyszły, dozgonnie wdzięczny elektorat.
3) Będziemy się spotykać z mieszkańcami, obiecamy im złote góry, pobawimy się w TBS i wybudujemy blok z ok. 40 mieszkaniami, w którym metr będzie kosztował jakieś 2,5 tysiaka, przy średniej cenie w mieście 4- 4,5 tysiąca. (Inicjatywa cenna, tylko dlaczego akurat teraz wcielana w życie?)
4) Zorganizujemy wiece przedwyborcze, imprezy dla dzieci, z mnóstwem darmowego żarcia, muzyką, alkoholem – ludek będzie nam wdzięczny (czytaj – zagłosuje).

Tu wyjaśnienie – jako istota cyniczna również zamierzam skorzystać z tego roku cudów i ugrać co nieco dla mojej szkoły. I pewnie mi się uda. Ale o gwałtowny przypływ wesołości przyprawiła mnie niedawna (czerwcowa) sytuacja.
Siedzę w urzędzie na jakiejś rozmowie z Miłościwie Nam Panującym. Rozmawiamy o czymś tam, w każdym razie służbowo. W obecności pani sekretarz. Nagle pada pytanie:
- A właściwie gdzie pani teraz mieszka?
- Eeeee…. Na ogół w X, tam, gdzie mieszkałam- odpowiadam, nieco zdziwiona.
-  Bo my budujemy tutaj w miasteczku blok, bardzo tanie mieszkania, gdyby pani chciała, to można na własność albo wynająć, czynsz będzie niewielki…
Widzę, jak pani sekretarz stuka pod stołem MNP. Ten, niezrażony, kontynuuje:
- Bo jakby pani chciała, to coś da się załatwić.
- Tak- myślę sobie – i będę miała dług wdzięczności wobec ciebie do końca świata i jeden dzień dłużej….
Nie skorzystałam J

środa, 23 października 2013

Okołoszkolnie




Jak zapewne wiecie, system sprawdzianów (po klasie 6) i egzaminów (po gimnazjum) zadomowił się w naszej oświacie ładnych parę lat temu. W ubiegłym roku zmieniła się formuła egzaminów gimnazjalnych, za rok zmieni się sprawdzian. Mylicie się jednak, jeżeli uważacie, że przez tyle lat funkcjonuje jedna procedura egzaminu/sprawdzianu. O nie! Co roku należy prowadzić jakieś malutkie choćby zmiany, wszystko w trosce … o uczniów? Nie, o nudzących się nauczycieli i dyrektorów szkół. A co, niech produkują od nowa papierki, niech się douczają, niej jeżdżą po …dziesiąt kilometrów na spotkania! Zawsze to jakaś rozrywka!
No to pojechałam i ja, jakieś 70 km, do Ełku, na spotkanie z paniami z Okręgowej Komisji Egzaminacyjnej w Łomży, poświęcone dostosowaniu wymagań egzaminacyjnych do potrzeb uczniów. Spotkanie owocne, ale i pełne nieprzewidzianych zwrotów akcji.
Po pierwszych dwóch slajdach wysiadł rzutnik. Panie prowadzące były dwie, jedna dalej prowadziła spotkanie, druga biegała w poszukiwaniu kogoś, kto uruchomiłby ustrojstwo. Po godzinie, przyniesieniu trzech laptopów i kilku rzutników, udało się coś z czymś zestroić, ale okazało się, że w zasadzie nie ma już potrzeby prezentowania slajdów… Panie wyjaśniały wszystko długo i cierpliwie, w sumie okazało się, że można obyć się bez elektroniki.
Zastanawia mnie, jak niektórzy ludzie zostali dyrektorami… Oto przykład. Obok mnie siedzi pani DYR. Komentuje półgłosem, mruczy jakieś złośliwości. Prowadząca tłumaczy, że uczniowie dyslektyczni, którzy mają wydłużony czas, nie piszą w oddzielnej sali, ale razem ze wszystkimi, po prostu wychodzą później. Jedyny wyjątek to egzamin  z języka obcego, bo w tym roku także płyta będzie dostosowana – będą dłuższe przerwy. Moja sąsiadka głośno dziwi się:
 – No ale jak to – przez dwa dni siedzą na jednej sali, trzeci dzień oddzielnie? Mamy tworzyć dodatkową komisję dla nich?
– Tak – odpowiada prowadząca, bo będą mieli inną płytę.
- Jak to inną? – irytuje się pani DYR. – Przecież test mają taki sam!
- Inną- w sensie z wydłużonymi przerwami pomiędzy zadaniami… - cierpliwie tłumaczy prowadząca..
Dalsza część spotkania, prowadząca omawia specyficzne problemy w uczeniu się (czyli wszystkie dys – dysleksja, dysgrafia, dysortografia, dyskalkulia) i możliwości dostosowania sprawdzianu i egzaminu do możliwości takich uczniów. Znów wcina się moja DYR.:
- A jakie dostosowania mają uczniowie z trudnościami w uczeniu się?
Prowadząca głęboko zastanawia się, co autor ma na myśli.
- Chodzi pani o dzieci z trudnościami w nauce? – upewnia się.
- Tak, dokładnie.
- To one nie mają dostosowania – wyjaśnia.
- Jak to – oburza się DYR. -  Przecież to też są trudności w uczeniu się!
Widać, jak prowadzącej opadają witki. Wyręcza ją pewien obecny na Sali tzw. Stary Dyrektor:
- Specyficzne to wszystkie „dysy”. Wie pani, o co chodzi?
DYR. Potakująco kiwa głową.
- No, a ci z trudnościami w nauce to po prostu osły i nie mają dostosowania! Rozumie pani?
Prowadząca gwałtownie zaprzecza, że „ci z trudnościami to osły”, ale do pani DYR. wreszcie dotarło, kto ma dostosowanie, kto nie.
Potem wywiązała się ciekawa dyskusja o dzieciach powracających z zagranicy do polskich szkół gdzieś „w środku” szkoły – do klasy trzeciej, czwartej…. I ich problemach adaptacyjnych. Powiem krótko – rodzice muszą planować – i albo wracają, zanim dziecko rozpocznie naukę w szkole, albo siedzą na obczyźnie do końca nauki dziecka… Inaczej wyrządzają mu wielką krzywdę.
I na koniec cos z mojego podwórka.
30 października dekanat organizuje „Marsz Świętych”. O 11.30. Przypominam, że jest to środa i raczej na tłumy maszerujące przez gminne miasteczko nie ma co liczyć. Co zatem robimy? Prosimy o pomoc pana burmistrza, a ten nakazuje wszystkim gminnym szkołom wystawienie „delegacji”, składającej się z jednej – dwóch klas, czyli 20-30 osób, odpowiednio przebranych (za świętych, a jakże!), z symbolami religijnymi w łapkach, która to delegacja będzie robić za tłum……..
6 stycznia, w Trzech Króli, dekanat organizuje Marsz Trzech Króli. Dziesiątka dzieci ma być odpowiednio przebrana i dziarsko maszerować przez miasto. Gdyby ktoś zapomniał, to jest to dzień wolny i … no cóż, ktoś będzie musiał się poświęcić…. A raczej swój wolny dzień. Uprzedzając – na księdza katechetę nie ma co liczyć.
10 stycznia mamy w domu kultury przegląd jasełek, organizowany przez dekanat (a jakże!), bo księdzu zostaną pieniądze z Marszu Trzech Króli (skąd on JUŻ wie, że zostaną, pozostaje jego słodką tajemnicą). Myślałam, że uda nam się wyłgać z tej imprezy, ale gdzież tam! Dadzą transport, poczęstunek, cud miód…Udało nam się wynegocjować tylko tyle, że przegląd będzie zwykłym przeglądem, a nie konkursem….
I tak się zastanawiam – czy nie powinnam zamówić nowego szyldu na budynek, zaczynającego się od słowa „Katolicka…” i zarządzić modlitw przed lekcjami? 
Wrrrrrrrr.....................

niedziela, 20 października 2013

Żyję, więc jestem.

Dni mijają jak z bicza trzasł, szkolenie - się, szkolenie rady pedagogicznej i tak leci, leci, leci.... Dziś jestem ledwo ciepła, po całodziennej wycieczce do Trójmiasta z moimi szkolnymi dziećmi.
Zostało jeszcze trochę pieniędzy z projektu, o którym pisałem wcześniej. Wfmen zapytał grzecznie (tak, teraz pyta!) czy można by było zorganizować wyjazd na mecz, tym razem do Gdańska, za częściową odpłatnością. Zgodziłam się, zastrzegając, że jadę jako opiekun i jednocześnie obserwator sposobu organizacji imprezy.
Wyjazd - 6.30 spod szkoły, powrót - 4 rano. Zwiedziliśmy gdańską starówkę, wpadliśmy na godzinkę na Westerplatte, dosłownie na chwilkę na molo w Sopocie. Pan przewodnik, młody chłopak, nieźle przegonił nas po mieście, ale rzeczywiście pokazał mnóstwo ciekawych rzeczy, takich, których przy "standardowym" oprowadzaniu raczej się nie ogląda, jak choćby drzewo millenijne na Targu Węglowym (tu można je zobaczyć). I wszystko byłoby cacy, gdyby nie... No właśnie. Kilkoro nieokrzesanych, dzikich Hunów.
Hunowie w większości chodzą do czwartej klasy i zastanawiam się, jak rodzice udają się z nimi między cywilizowanych ludzi, bo ja najadłam się wstydu co niemiara. Oto przykłady:
1. Marcel. Wysiada z autokaru i od razu wspina się na drzewo, płot, mur- cokolwiek. Kompletnie nic go nie interesuje - kiedy przewodnik opowiada, łazi gdzieś po krzaczorach, biega, gada,  zaczepia inne dzieci. Głośno wrzeszczy, kiedy coś mu nie odpowiada - nawet w środku kościoła. O mamie mówi - moja głupia matka (Cytat: Moja głupia matka dała mi taką saszetkę, co się odpina.) Gubi się co chwila, kiedy zauważa, że grupa odeszła - wrzeszczy i tupie. Jedyne pamiątki, jakie kupił, to strzelające diabełki i masa, zwana przez nas glutem, przypominająca - wybaczcie dosadność, ale to określenie mojej koleżanki - efekt zapalenia zatok w trzecim stadium. W autokarze awanturuje się, bo siedzi z nieodpowiednim kolegą, bo ktoś coś mu powiedział, bo muzyka gra za głośno, za cicho......
2. Norbert. Wulgarny, prostacki, próbował ukraść coś na straganie. Dopada każdej witryny, każdej lady, pokazuje paluchem, przegrzebuje stragany, głośno komentuje -wygląd mijanych osób, budynki, zachowanie kolegów, na widok Murzyna wykrzykuje - takich to ja bym powyrzynał!.
3. Amelia. Klasyczny babochłop, podobnie, jak Marcel, nie zainteresowana niczym. Biega i kopie chłopaków, zaczepia mima niewybrednymi słowami... Pamiątki - strzelające diabełki.
Jestem zmachana po 24-godzinnym maratonie bez chwili snu, ale to, jak się zachowują współczesne dzieci, budzi we mnie przerażenie. Co będzie za parę lat?

niedziela, 15 września 2013

Jak spotkałam Roberta Kubicę

Wkoło mojej wsi kręci się 70 rajd Polski, więc dzisiejszy dzień upływa mi pod znakiem ryku silnika. Ani mnie to specjalnie ziębi, ani grzeje, rajd jest co roku, człowiek się przyzwyczaił. Zwierzaki zamknięte, czasem wyjrzę, kto jedzie, ale bez zbytniej ekscytacji.
Poza tym zachorował mi pies. Od dwóch dni jest osowiały, dużo śpi, praktycznie nie je. Wczoraj byłam u weta, zaordynował zastrzyki, kazał przyjechać dziś po 10  na kolejne. Pomyślałam sobie, że może być mały problem (rajd!), no, ale jakoś, powoli, się przedrę.
Jedziemy. DK 16 zatłoczona, ale nie jest źle. Pies się wierci, mimo przypięcia smyczą do pasów. Docieramy do miasta, dostaje zastrzyk, wracamy. Uuuuuuu, jest ciekawie - cała rajdowa czołówka jedzie z naprzeciwka, między nimi tłumy kibiców. Pas zapchany, co chwila jakiś kozak wyskakuje na nasz, (po co? Żeby wyprzedzić jedno auto w korku?) trzeba uważać. Jedziemy dalej ie nagle.... na poboczu drogi Kubica z Baranem zmieniają koła. Tak, tak, na podjeździe do budującego się domu, tuż przy drodze. Nic dziwnego, że wszyscy porzucili swoje auta tak, jak stali i fotografują gwiazdę :)
No cóż, wykorzystałam okazję... Zjazd na boczną drogę, telefon w dłoń.... Mam kilka fotek:)


Update:
Tekst pisałam wczoraj, około 15. Wieczorem Kubica urwał koło i dziś rano wycofał się z rajdu. Mimo, że samochód naprawiono. No cóż - pewnie to efekt chlodnej kalkulacji całego teamu. Wiem, że nie był zadowolony z warunków na trasie rajdu, że parę razy ściął się z dyrektorem rajdu. Odnoszę wrażenie, że nie miał ochoty na udział w zmaganiach i urwane koło było dobrym pretekstem.
Wiem też, że, aby go obejrzeć, przyjechały tysiące ludzi.Przebranych w koszulki z jego nazwiskiem, z flagami z dopingującymi napisami. I - moim zdaniem - tym razem zwyczajnie miał w nosie kibiców. I zawiódł ich oczekiwania.
Pamiętam takie rajdy, kiedy Hołowczyc - który też często się rozbijał, coś urywał, coś mu się psuło - jechał tylko dla satysfakcji kibiców i własnej przyjemności, bo nie miał już szans na zajęcie dobrego miejsca. Ale w czasach "przedkubicowych" to on był najpopularniejszym kierowcą. I czuł się zobowiązany.
Marka kierowcy rajdowego, zresztą każdego sportowca, to nie tylko osiągane wyniki. To także popularność i sympatia kibiców. Warto o tym pamiętać




.

piątek, 13 września 2013

Z życia nauczyciela

Wychodzisz z pokoju nauczycielskiego. Zza zakrętu wpada na ciebie - z impetem- sześcioletni pierwszak. Odbija się od twoich nóg, klapie na zadek, podnosi łepek, patrzy z wyrzutem i mówi:
AŁA!

Śmiejesz się jeszcze pół godziny później :)

poniedziałek, 9 września 2013

O wyrównywaniu szans, czyli szkolne pitu pitu.



Kiedy, w zamierzchłych czasach, powstawały gimnazja, mądrzy teoretycy w wiadomym ministerstwie z dumą oznajmiali: Nic to, że dzieci będą wożone do szkół po kilka – kilkanaście kilometrów. Ważne, że będą uczyć się w dużych, dobrze wyposażonych szkołach, wyrównają braki, będą mieć lepsze szanse na dostanie się do dobrych szkół! Co my, nauczyciele wiejskich szkół, odczytywaliśmy tak: Wy, wieśniaki, niczego nie potraficie dzieci nauczyć, rośnie kolejne pokolenie tępych wieśniaków. My, tam w mieście, pokażemy im, co znaczy nauka! Wyrównamy braki, wykształcimy, że ho! No i wkurzaliśmy się na te zmiany niezmiernie, wiedząc, że szkoła w miejscu zamieszkania jest dużo lepszym rozwiązaniem. Ale co my tam wiemy….
I oto rzeczywistość pewnej niewielkiej gminy. Jedno gimnazjum, połączone ze szkołą podstawową. Teoretycznie szkoły są rozdzielone – na jednym piętrze podstawówka, na drugim gimnazjum. Teoretycznie, bo uczniowie obu szkół spotykają się w sklepiku szkolnym, w szatni, w bibliotece, na stołówce, na podwórku, na boisku….
W pobliżu są dwie podstawówki, których uczniowie trafiają do tego gimnazjum. Do klas, gdzie większość stanowią absolwenci miejscowej podstawówki. Pewni siebie, bo na swoich śmieciach, szybko starają się pokazać „wieśniakom”, kto tu rządzi i jakie zwyczaje panują w miejskiej szkole. Dzieciaki, które dotychczas uczyły się w małej szkółce, znały swoich nauczycieli także z prywatnego podwórka, zżyły się z kolegami, a szkołę odwiedzały popołudniami w celach rekreacyjno – rozrywkowych, nagle zostają wrzucone w obcy świat (często w zupełnie przypadkowych konfiguracjach, znam przypadki, gdzie do „miejskiej” klasy dopisano 2-3 dojeżdżających) i muszą albo położyć uszy po sobie i akceptować zastany porządek, albo walczyć o swoje miejsce w stadzie. Gimnazjalni pierwszoklasiści, stworzenia w trudnym wieku dojrzewania…… Nie jest łatwo.
No, ale wyrównywanie szans…. No właśnie. Owo słynne wyrównywanie miało się odbywać po lekcjach, na zajęciach dodatkowych. Tyle tylko, że…. autobus szkolny odjeżdża po zajęciach obowiązkowych, więc de facto dojeżdżający nie mogą w nich uczestniczyć, bo nie mają czym wrócić do domu. Owszem, zdarza się, że np. zajęcia wyrównawcze czy  korekcyjne są na ostatnich lekcjach, i, jeśli gimnazjalista na farta (i dobry plan), to się załapie. Ale popołudniowe zajęcia sportowe czy koło taneczne- to już nie dla niego. Bo nie ma czym wrócić. Owszem, są tacy rodzice, którzy przyjadą po południu i zabiorą dziecko po zajęciach. Ale nie łudźmy się…. Nie są to rodzice tych dzieci, które najbardziej potrzebują wsparcia.
I tak koło się zamyka…

wtorek, 3 września 2013

O sześciolatkach w szkole i innych kwestiach początkoworocznych.



Okrutnie drażni mnie reklama w TV, zachęcająca rodziców do wysłania swoich sześcioletnich pociech do pierwszej klasy. No nie jestem zwolenniczką i już. I nie przekonają mnie żadne górnolotne slogany. Sprawę oglądam z praktycznego punktu widzenia, z perspektywy mojej wiejskiej szkółki i wygląda to tak:
Do zerówki przychodzi Jaś. Jaś nigdy nie chodził do przedszkola (najbliższe jest 10 km od nas), a w domu…. No cóż, w domu zwykle był puszczany samopas, grasował sobie po podwórku w stadzie podobnych mu Jasiów – jeśli wychował się w popegeerowskim bloku – lub samotnie peregrynował po zakamarkach podwórza, jeśli mieszkał gdzieś indziej. Nikt nie wymagał od niego rysowania, poprawnego mówienia, klejenia, cięcia itp., słowem – jego zdolności manualne, doskonalenie mowy obchodziły familię tyle, co kot sąsiada. Mało tego, miłość do kredek, farbek i nożyczek gaszono w zarodku – wszak te zajęcia mocno brudzące są, a miejscowe mamy na brudzenie bez powodu starannie wysprzątanego domu nie pozwalają. Za to można pooglądać telewizję lub pograć na komputerze, jako, że te czynności absorbują dziecko, ale nie wywołują skutków ubocznych w postaci zanieczyszczenia lokalu mieszkalnego.
No i Jaś trafia do zerówki. Wychowane na wsi dziecko nie zna ani nazw ptaszków (Bocian? Wróbel? A co to?), ani roślin. Dni tygodnia, miesięcy, prostego wierszyka…. Zasad zachowania przy stole, w skrajnych wypadkach jedzenia łyżką czy widelcem. Nie załatwi się sam, nie podciągnie spodni…. Można tak wymieniać i wymieniać. Nie umie wiązać butów, pani prosi, żeby w domu poćwiczyć wiązanie? Eeee tam, kupujemy buty na rzepy i po problemie! W domu ma ćwiczyć rękę, rysując po śladzie? Eeee tam, zrobimy za niego, co się dzieciak będzie męczył!
I można by tak gadać i gadać….. Powiem krótko – nie da się w ciągu roku nadrobić braku kilku lat braku przedszkola, braku zainteresowania rodziców, braku wychowania, braku wprowadzenia zasad…. Dwa lata chodzenia do zerówki trochę uspołeczniają malucha. Jednych bardziej, innych mniej.
Oczywiście, nie same Jasie do nas trafiają. Ale większość ….
Jeżeli sześciolatek trafia do pierwszej klasy, w której duża część dzieci jest od niego starsza, często pojawiają się problemy. Na przykładzie syna koleżanki – intelektualnie dawał radę, emocjonalnie – już nie. Buntował się przeciwko czytaniu, pisaniu literek, prace plastyczne robił „na odwal”…. Zdarzało się bieganie po klasie w trakcie zajęć czy „odpływanie” w marzenia…. Koleżanka – matka poważnie zastanawiała się, czy nie zostawić go na drugi rok w pierwszej klasie. Mały „poczuł bluesa” dopiero w kwietniu, zaczął z chęcią czytać, pisać, nauka zaczęła sprawiać mu przyjemność…. Ale jeszcze w trzeciej klasie widać różnicę pomiędzy dziećmi, które poszły do szkoły jako sześcio – i siedmiolatki.
Reasumując – sześciolatki do szkoły? Tak, jeśli chodziły do przedszkola, są ciekawe świata i nauki. W innym wypadku – zerówka razy dwa nie jest zła. Pomaga się dostosować.

Wieści z frontu:
Kolega wfmen odzywa się tylko służbowo. Nadal uważa, że go skrzywdziłam i się czepiam. Biedaczek…
Koleżanka – partnerka mojego eks przemyka korytarzem i czeka, aż się zemszczę za bycie z eks. No to sobie poczeka….
Nieznani sprawcy (czyli druga gimnazjum) połamali ławkę przed szkołą. Jak? Nie wiem.

Humor szkolny:
Pierwsza lekcja w klasie czwartej. Dzieciaki ozdabiają pierwszą stronę w zeszycie – według własnego pomysłu. Cisza, nagle odzywa się Marcel:
- Proszę pani, a była pani w sobotę na dożynkach?
- Nie- odpowiada zaskoczona polonistka. – A dlaczego pytasz?
- Bo mój tata był i tak się napił piwa, że nie mógł stać na nogach i bełkotał!
Nieco zaskoczona nauczycielka tłumaczy:
- Wiesz, Marcelku, ja zawsze tłumaczę swoim dzieciom, że nie należy opowiadać obcym, co się dzieje w naszym domu, bo to są nasze prywatne sprawy, sprawy rodzinne….
Na to Marcel:
- Proszę pani, ale przecież mówię, że to nie było w domu, tylko na dożynkach!

Kurtyna

PS. Wczoraj, w PIERWSZYM DNIU SZKOŁY, spóźnił się autobus. Kierowca zaspał. Miłe perspektywy na rok szkolny ;)

czwartek, 29 sierpnia 2013

Homo homini lupus est, czyli o tym, jak dałam się zrobić jak małe dziecko.



Tyle miałam napisać: o dekoracji weselnej, o dekoracji kościoła, o tym, co się dzieje w szkole, o moim zdaniu na temat edukacji szesciolatków… Tymczasem wczoraj wydarzyło się coś, co ścięło mnie z nóg i zachwiało moją wiarą w człowieka. Ba! Zachwiało! Ja już po prostu przestałam wierzyć ludziom…. Wszystkim ludziom. I nie mam znajomych, przyjaciół…… Tak, jak do tej pory. To znaczy – mam, ale traktuję ich inaczej.
Ale po kolei.
Siedem lat tkwiłam w związku ze sporo młodszym mężczyzną i było nam dobrze (jak ze Shreka, prawda?). To znaczy – było dobrze do ostatniego roku. Ja, poczciwa dupa wołowa, wybaczałam zdrady, skoki w bok (młody jest… głupi), aż w końcu zaczął wystawiać rogi. Było tak źle, że stwierdziłam – albo pracuje nad sobą i nad związkiem, albo się rozstaniemy, już tak dłużej nie mogę żyć. Hrabia nie miał ochoty na pracę nad sobą, więc wybrał wolność. Ja – załamana, zrozpaczona, długo na psychotropach i wizytach u psychologa (dużo można by opowiadać, co się ze mną działo), on – lata z kwiatka na kwiatek. Ostatnio – i nie ukrywam, że mnie to wkurzyło – spotyka się z moją koleżanką nauczycielką. Tak, z osobą, której się zwierzałam, która doskonale wie, co się ze mną działo, która mi współczuła, która – podobno- była w podobnej sytuacji…….Ech. Ciągle zadaję sobie pytanie – jak zamierza ze mną pracować? Jak ja mam z nią pracować? I nie wiem. Tym bardziej, że jestem jej przełożoną…
Ale nie o tym tak do końca chciałam. To tylko tło, przejdźmy do akcji właściwej.
Jak wiecie (lub nie) w gimnazjum realizowane są projekty. Z grubsza polega to na tym, że nauczyciel z uczniami wymyśla temat projektu, a następnie mają kilka miesięcy na realizację tegoż. No i mój kolega wfmen wymyślił projekt o mistrzostwach świata w piłce nożnej. W skrócie – chłopaki tworzą broszurę informacyjną, potem ją drukują, rozdają chętnym uczniom, którzy przygotowują się do konkursu wiedzowego. Konkurs przeprowadzamy z wielką pompą, w trakcie – konkurs żonglowania piłką, konkurs na najlepsze przebranie kibicowskie. Cud miód po prostu. A laureaci wszystkich tych zmagań jadą na mecz do Warszawy. Najlepiej na mecz reprezentacji, żeby było z pompą i uroczyście.
No, ale na wyjazd potrzebne są pieniądze i bilety na mecz. Tu gimnazjaliści okazali się operatywni. Napisali pisma do firm, do starostwa, do urzędu miasta… Opisali projekt i poprosili o wsparcie. Szczególnie niejaki Filip wykazywał dryg do pozyskiwania funduszy. Pytał o pozwolenie, siadał w sekretariacie, kiedy nie było sekretarki (mam sekretarkę na pół etatu) i wydzwaniał do potencjalnych sponsorów. Kiedyś podsłuchałam rozmowę: Dzień dobry, dzwonię z ….. (tu nazwa szkoły). Tydzień temu składaliśmy do państwa prośbę o wsparcie naszego projektu. Czy mogę zapytać, czy podanie zostało już rozpatrzone? ;) Dobry był, skubaniec :)
I tak wycyganili…. Ponad 3 tysiące złotych. Napisałam też do PZPN, z prośbą o darmowe bilety. Postarałam się o kilka rekomendacji osób znanych w piłkarskim światku. I w środę, tydzień temu, późnym wieczorem dostaję maila – jest, 45 darmowych biletów na mecz Polska – Czarnogóra!. Trzeba tylko do piątku przesłać imiona, nazwiska, PESELE osób, które mają jechać. Dzwonię do wfmena. Tak…. Szybciej dodzwonię się do królowej angielskiej lub prezydenta. Zostawiam enigmatyczną wiadomość: Dostałam maila z PZPN, zadzwoń. Dzwoni na drugi dzień rano, mówię mu: PESELE, dane, itp. Przybywa koło południa. Długo szuka, szuka, szuka…. Wreszcie uzupełnia mi tabelkę na komputerze. Zostawia do wysłania.
I co robi głupia Julia? Otwiera, czyta, sprawdza? Nic z tych rzeczy! Julia rzuca okiem, czy są wszystkie dane i grzecznie pakuje załącznik, opatruje swoim jakże cennym nazwiskiem maila i wysyła go ze swojej służbowej skrzynki. Bo ufa człowiekowi, którego zna od 13 lat i tyle samo z nim pracuje, którego uważa za swojego kolegę, ba, może nawet przyjaciela.
Tydzień później – środa. Kurier przywozi paczkę z PZPN. Bilety. Paczka adresowana, o ironio, na Julię Kotecką, Dyrektor Pewnej Szkoły, dalej adres. Otwieram, patrzę – bilety opatrzone imieniem, nazwiskiem, PESELEM….Pliczek karteluszków.  Dzwonię do wfmena. Dumna i szczęśliwa opowiadam, jakie piękne bilety przyszły:) . Pyta o rzędy, o miejsca, przekładam bilety i niemieję…… Widzę nazwisko swego eks na bilecie. Dodajmy, człowieka zupełnie nie związanego ze szkołą i projektem. Dalej – moja koleżanka, jego obecna partnerka – również nie mająca nic wspólnego projektem. Kolejny bilet - żona wfmena……. Odbiera mi mowę, kończę rozmowę.
Nosi mnie. Ciska po domu. Miotam się, wściekła na siebie i swoją wiarę w ludzi. Klnę, wrzucam sobie, żem durna i durna umrę. Drink (zwykle nie piję), zbieram myśli i dzwonię. Informuję, że zawiódł moje zaufanie. Ze nie mieści mi się cos takiego w głowie.
Dzwonię do znajomych, do mamy. Mama, emerytowany nauczyciel, uświadamia mi dobitnie: Dziecko, on ci na głowę wchodzi, a ty mu ufasz. Weź się, pokaż, że to ty rządzisz. Zrób porządek. Przecież on robi prywatną wycieczkę swoim znajomym kosztem twoich uczniów. Ty się pod tym podpiszesz, ty akceptujesz faktury.  Roztrzęsiona, z pomocą mamy, ustalam kolejne etapy działania. Potwierdzenie, ze jadą tylko osoby, które wygrały konkursy. Listy, opiekunowie. Inne takie. Jest mi cholernie źle, alkohol pozwala się trochę zebrać do kupy, ale czuję, że wszystko się we mnie trzęsie. Jestem jak galareta. Z za małą ilością żelatyny. Spisuję wszystko na kartce.
Dziś jest trochę lepiej. Wyciągam bilety „obcych” i chowam do oddzielnej koperty. Nie dam mu ich. Nikt obcy nie pojedzie. Kontaktuję się z PZPN i pytam o możliwość wymiany biletów. Niestety, już za późno. Trudno, przepadną.  Cały dzień układam plan lekcji. Idzie mi jak krew z nosa. Trochę mnie trzęsie.
Przed chwilą (jest 18) dzwonił wfmen. Chce jutro pogadać. Ciekawe o czym.

Homo homini lupus est……

wtorek, 20 sierpnia 2013

Już za chwileczkę, już za momencik....

wracam. W telegraficznym skrócie - pies przeżarł mi kabel zasilający od laptopa, w robocie urwanie głowy, a po robocie przygotowuję dekorację ślubno - weselną byłej uczennicy. Jak ogarnę, napisze więcej:)

sobota, 3 sierpnia 2013

Giełda w Ełku i „ryneczek” w Wydminach



Moje dwa ulubione miejsca zakupowe na zakupy towarów egzotycznych, niespotykanych gdzie indziej. Od czasu do czasu ja lub mama rzucamy hasło: Jedziemy na giełdę? I wcale nie chodzi o to, że jesteśmy miłośniczkami motoryzacji:)
Giełda samochodowa w Ełku odbywa się co niedzielę. Oprócz – co oczywiste – samochodów, rozstawiają się tam handlarze dóbr wszelakich: ciuchów, torebek, firan, mebli, rzeczy przywożonych z wystawek z Niemiec, staroci i co tam kto jeszcze ma do upłynnienia. Chodzi się trochę jak po egzotycznym targu, podziwiając, oglądając, dotykając i szperając. Można znaleźć cuda – od hełmu wojskowego z czasów wojny, poprzez odzież z demobilu, ręcznie robione karmniki dla ptaków, po litewski chleb, wędliny, czy – bardzo popularne ostatnio – sery zagrodowe z przyprawami (np. czosnkiem, kminkiem), produkowane przez rolniczki z okolic Wiżajn, Suwałk.
To chyba jedno z ostatnich miejsc, gdzie na handel przyjeżdżają Rosjanie. Zwykle handlują biżuterią z kamieni naturalnych, zegarkami, innymi drobiazgami. Ale jest też pan, który handluje skórzanymi kurtkami i futrami, przywożonymi gdzieś z głębi Rosji (może przemycanymi z Chin? Nie wiem.) W każdym razie skóra jest dobrej jakości, w ubiegłym roku kupiłam sobie kurtkę w kolorze butelkowej zieleni i naprawdę świetnie się nosi. Lubię połazić po giełdzie, pooglądać, co nowego się pojawiło. Od jakiegoś roku moim hitem nr 1, kupowanym wyłącznie od Rosjan, są…. majtki z przędzy bambusowej.




 Zwykłe damskie figi, bardzo miłe w dotyku, dobrze się noszą, nawet po kilkunastu praniach nie tracą fasonu. Jedyna ich wada to krój – zwykle mają wysoki stan. Ostatnio udało mi się upolować niższe i bardzo mi się spodobały. Można też trafić na jednokolorowe i bezszwowe, cieliste. Para kosztuje 5-10 zł, w zależności od kroju. To moje odkrycie roku i nasze bawełniane gaciory mogą się przy nich schować.
Tylko tu (i czasem na rynku w Wydminach) można trafić na pana z przyprawami. Wyglądają tak:






Zapakowane w niepozorne woreczki, bardzo tanie, przyprawy i mieszanki przypraw, ziół. Ma tego kilkdziesiąt rodzajów. Moja ciotka z Bieszczad, kiedy zobaczyła to bogactwo, wydała ponad dwieście złotych :). Ale kupiła m.in. czubrycę, której nigdzie nie mogła dostać.  Nowe partie mają wypisany skład, w tych, które dotychczas kupiłam, nie znalazłam glutaminianu sodu czy innych sztucznych dodatków. Bardzo je lubię i często wykorzystuję w kuchni. Z tego, co widzę, cieszą się dużym wzięciem, zwłaszcza przed świętami. 


„Ryneczek” w Wydminach, zwany tak z racji swej wielkości, odbywa się w czwartki, więc jeżdżę tam ze 2-3 razy na rok – w wakacje. Asortyment jest podobny, ale tu wystawia się więcej second handów. Kiedyś przywozili głównie odzież, która nie schodziła im w sklepie i sprzedawali po 1-2 zł na „robocze” dla rolników i mechaników. Ostatnio jednak pojawiły się stoiska z markową, dobrej jakości odzieżą. Oto, co sobie upolowałam, muszę tylko uprać i poprasować. Zdjęcia znów telefonem, więc takie sobie….






Tunika do pół uda, Next, nowa, z cienkiej bawełny - 15 zł.
Sukienka - tunika z metką Charles Voegele. Miła dzianina, pomarańczowy, troszkę wpadający w koral. Z kieszonkami - 12 zł.


Biały żakiet KappAhl. Trzeba wszyć guzik na kieszonce na piersi. 15 zł.
 Jutro zapowiada się słoneczna niedziela. Muszę zadzwonić do mamy. A może by tak na giełdę? ;)

czwartek, 1 sierpnia 2013

Plebanię obrobili!

No i moi państwo, sensacja na całą wieś, ba nawet na całą gminę! Ale po kolei.
Panie z obsługi wróciły z urlopu, więc czas na planowanie pracy w sierpniu - generalne mycie, sprzątanie, szorowanie, odsuwanie - tak, by na początek roku mieć szkołę wysprzątaną na piątkę. Poplanowałyśmy, zrobiłyśmy listę zakupów, ja dodatkowo wyprodukowałam trochę makulatury i hajda do miasteczka, oddać to wszystko w urzędzie. Po drodze miałam jeszcze zajechać na komisariat, czekała na mnie przesyłka z dokumentacją do niebieskich kart.
Wchodzę do komisariatu, kolega wpuszcza mnie do środka i zaprasza do siebie. Myślałam, że chce porozmawiać o jakiejś rodzinie, a ten mnie zaskakuje: - Wiesz, że u was we wsi plebanię okradli? Własnie przed chwilą?
No to ładnie - pomyślałam sobie. Nasz padre, zwany też kolegą z pracy (jeden z dwóch facetów nauczycieli) u którego gros nauczycielek diagnozuje łagodną formę autyzmu, a w związku z tym problemy z komunikacją ze światem zewnętrznym, dostanie zawału. Albo wylewu. Albo załamie się do reszty. Albo co innego.
Wróciłam do domu, siedzę i myślę - zadzwonić, zapytać? Sama nie wiem. Nagle dzwoni telefon. Ksiądz. Pytam, jak się czuje. A on zbolałym głosem: - Może pani przyjechać? No to jadę....Po drodze dzwonię po koleżankę.
Zastajemy naszego padre kompletnie roztrzęsionego. Pytamy, jak to się stało.Otóż padre pojechał na obiad do znajomych, jak zawsze. Zamknął tylko drzwi wejściowe wewnątrz ganku, zostawił otwarte zewnętrzne, antywłamaniowe. Kiedy wrócił po 2-3 godzinach, zastał otwarte drzwi i ogólny bałagan w mieszkaniu. Złodzieje szukali najprawdopodobniej pieniędzy, przejrzeli wszystkie szafki, szuflady, przegrzebali biurko, porozrzucali dokumenty, opróżnili szafki. Nie znaleźli nic, za wyjątkiem stojącego na stole nowego laptopa. Nie zniszczyli zbyt wiele- powyłamywali zamki, zniszczyli  drzwi od szafki..... Ale ekipa techników i śledczych miała parę godzin pracy. Nikt z sąsiadów nic nie widział, nic nie słyszał - plebania jest za drzewami, poza tym nikt nie zwraca uwagi na podjeżdżające ty samochody - kościół, kancelaria... Zabrałyśmy kolegę księdza do szkoły, zrobiłyśmy herbatę i dałyśmy jakąś ziołową tabletkę na uspokojenie. Jeszcze po kilku godzinach trzęsły mu się ręce.... Pocieszałyśmy go, że nic strasznego - na szczęście- się nie stało, dobrze, że nie było go w domu, bo kto wie, jakby się to skończyło.....
Siedzę sobie teraz i myślę, że nigdy, przenigdy nie spodziewałabym się, że w centrum wsi, w biały dzień, ktoś włamie się na plebanię....Ile razy, wychodząc z domu do ogrodu, ba, nawet do sklepu, nie zamykam drzwi, bo przecież za 5-10 minut wrócę... Ile razy siedzę cały wieczór przy otwartych na oścież drzwiach... Ile razy zostawiłam na podwórku otwarty samochód na całą noc...Przecież wieś jest spokojna, cicha, tu nie kradną, nie włamują się...
Myslę stereotypowo. Pora zamknąć drzwi i zwracać uwagę na to, co się dzieje wokół nas.

środa, 31 lipca 2013

Segregując śmieci, oszczędzasz planetę…



ale zupełnie możliwe, że przy tym zajęciu trafi cię szlag.

Na zebraniach wiejskich w lutym i marcu w całej gminie gorącym tematem był wywóz śmieci „po nowemu”. Padało mnóstwo pytań dotyczących ceny, sposobu segregacji, podpisywania umów i innych, praktycznych kwestii. Włodarze gminni uspokajali, że wszystko będzie w porządku, umów z zakładem usług komunalnych nie trzeba będzie rozwiązywać – wygasną z mocy prawa, a wszelkie nowe umowy, dokumenty mieszkańcy będą dostarczać w czerwcu – jak już będzie wiadomo, kto wygrał przetarg na wywóz śmieci itepe.
No to czekamy. Gdzieś pod koniec kwietnia gruchnęła wieść, że jednak musimy wypowiedzieć umowy dotychczasowemu „śmieciarzowi”. Będąc w urzędzie, wzięłam wzór wniosku, skserowałam razy kilkadziesiąt i dawaj roznosić po wsi! Dałam dołapnie każdemu dziecku z rodziny mieszkającej w domu jednorodzinnym, porozkładałam w  sklepach, a potem zamieniłam się w punkt pośrednictwa – zbierałam wnioski i odwoziłam do ZUK.
(Tu wyjaśnienie – księgowość mojej szkoły prowadzona jest przez urząd gminy. Każdą fakturę, rachunek, inny dokument płatności muszę opisać i podstemplować w szkole, a potem odwieźć do gminy do księgowości. Jestem w gminie 3-4 razy w tygodniu. Ludzie ze wsi o tym wiedzą i często proszą o przekazanie dokumentów, odebranie pieniędzy czy przywiezienie jakiegoś dokumentu. Ze wsi do miasteczka gminnego jest ok. 10 km, bilet trochę kosztuje, a ja jestem mało asertywna;)
Przy którejś kolejnej wizycie w ZUK miła pani oświadczyła mi, że … jednak wnioski o rozwiązanie umowy nie są potrzebne! Umowy wygasną z mocy prawa. No żesz….
No nic, oddałam, pogadałam i rozesłałam wici po wsi, że rozwiązanie umowy już nieaktualne.
W drugiej połowie czerwca koleżanka na BIK gminy znalazła nowe „wnioski śmieciowe”.  Znów wydrukowaliśmy, rozpowszechniliśmy…. Koło 20 czerwca pojawiły się książeczki z informacjami o kwotach  i wnioski, które trzeba było złożyć do… 25 czerwca. Wyobraźcie sobie teraz, jak długa kolejka osób, które składały wnioski, stała 24 i 24 czerwca przed jednym z pokojów w urzędzie gminy. Panie pracowały na zwiększonych obrotach, do pomocy przydzielono im jeszcze stażystki, a mimo to pod drzwiami kłębił się spory tłumek.
Przyznaję, kusiło mnie, żeby nie sortować śmieci i mieć wszystko w nosie, ale… Ekologia, wpojone zasady, wreszcie przyzwyczajenia (sortowałam śmieci już wcześniej) zwyciężyły.
Jakoś to przeszliśmy, na tablicach ogłoszeń zawisły nawet informacje o terminach odbioru śmieci sortowanych i niesortowanych.
No i zaczęło się. Pierwszy problem- worki w określonych kolorach. W niektórych miejscowościach, przy okazji odbioru śmieci niesortowanych, wszystkim, jak leci, dawano worki do sortowania. U mnie nie. Dostałam worki od kuzynki, ona akurat nie sortuje. Pierwsze „sorty” popakowałam w worki z napisem „ZUK Ciechanów”. No, ale ważne, że kolor miały odpowiedni:)
Wczoraj, po całym miesiącu oczekiwania, miał nadejść uroczysty dzień – pierwszy odbiór śmieci sortowanych! Już od rana grzecznie wystawiłam wory, modląc się, żeby przechodzące drogą psy nie zainteresowały się ich zawartością. Niby pudełka po jogurtach umyte, puszki po karmie wypłukane, ale psi nos jest jednak czulszy od ludzkiego… I tak jakoś zleciało do 14. Wyjrzałam przez okno – moje worki stoją, jak stały. Dzwonię do jaskini smoka. Pytam, czy wywiozą, czy mam zabierać, bo boję się, że psy rozwłóczą zawartość.
- Tak, tak, kochaniutka, już ktoś od was ze wsi dzwonił – zaszczebiotała sekretarka – Niech zostaną, wywiozą na pewno.
Akurat. Koło 18 wyprowadzam psa na spacer – wory stoją. Obsikane przez psy, ktoś dołożył jeszcze na wierzch butelkę po napoju i papierki po lodach. Zła jak pingwin zaprowadzam psa do domu i ciągnę moje worki na posesję.
Rano znów telefon do smoka. Dowiaduję się, że już jadą, bo się nie wyrobili… W piżamach znów taszczę moje wory (3 plastików z puszkami i tzw. odpadami wielomateriałowymi, 1 ze szklanymi) przed bramę. Jem śniadanie i widzę, że przyjechali! Taką małą półciężarówką. Co za radość! Lecę więc po worki na wymianę. I dowiaduję się, że mogę dostać jeden na szkło i jeden na plastiki. Na miesiąc! Tłumaczę panu, że po miesiącu mam trzy wory plastiku i reszty – taką mam produkcję miesięczną. Poza tym, skoro powiedziano, że wymiana „worek pełny = worek pusty”, to poproszę trzy za trzy. Dyskusja jest dość gwałtowna, w końcu dostaję trzy worki na plastiki i jeden na szkło. Idę do domu i odechciewa mi się śniadania…..
I tak sobie myślę – rzucić w diabły to segregowanie – trzy kosze na śmieci, worki w różnych kolorach, walić wszystko do kontenera, zapłacić to 5 zł miesięcznie więcej i mieć w d** szczytne idee oszczędzania surowców wtórnych i ochrony planety….

poniedziałek, 29 lipca 2013

Sraluch

Uprasza się o nieczytanie przy jedzeniu.
Wczoraj podjechałam sobie do mojej szanownej szkoły, na plotki z koleżankami. Pitu pitu i zeszłysmy na temat naszego pierwszoklasisty, nazwijmy go Jaś. Bo wrzesień się zbliża i znów się zacznie...
Ale po kolei. Jaś, dziecko grzeczne, miłe i sympatyczne, w wieku pięciu lat zaczął miec pewien problem. Mianowicie - nie kontrolował swojej fizjologii i zdarzało mu się zrobić w spodnie to pierwsze i to drugie. Zdarzało mu się w przedszkolu, zdarzało i na podwórku. Koledzy bardzo go lubili, ale mamy coraz częściej zabraniały zapraszać Jasia do domu na wspólne zabawy. Bo potem trzeba było prać koce, narzuty, wykładziny i dywany. Ba, bywało, że trzeba było prać kilkakrotnie, a nawet wyrzucić, bo zapach był nie do wywabienia. U Jasia w mieszkaniu - pokoju z kuchnią - też nie było warunków do zabawy. Pozostawało podwórko, a w chłodne i deszczowe dni chłopiec czuł się trochę samotny...
Przyszła pierwsza klasa i problem zaczął narastać. Jaś brzydko pachniał już od rana, w klasie smród był nie do opisania. Wzywana mama nie przychodziła, nie odbierała telefonów, a jak już się pojawiła, to zabierała chłopca do domu z połowy lekcji i już nie przyprowadzała. Poza tym wpadła na genialny pomysł, żeby jej nikt gitary nie zawracał - nie puszczała małego do szkoły. Do problemów fizjologicznych doszły problemy z nauką. Nauczycielka, Baśka, była załamana. Jak zostawić dziecko po lekcjach na zajęcia wyrównawcze, jak tak śmierdzi, że usiąść koło niego nie można? Okropieństwo. Okna w klasie pootwierane, wieczne wietrzenie, codzienne przecieranie podłóg i krzeseł domestosem.... W końcu zarządziła, że każdy siedzi tylko na swoim , podpisanym krześle. Oszczędzę wam opisu, jak wyglądało po zakończeniu roku szkolnego. Powiem tylko, ze znacznie zmieniło kolor, mimo codziennego przecierania środkami dezynfekującymi. 
Baśka w desperacji stwierdziła, ze zacznie małego przebierać i już. Doszło do tego, że inne dzieci w klasie przesiadały się, odsuwały z ławkami, mając dość tego smrodu. No i Baśka, w przerwie między lekcjami, wychodziła z Jasiem do toalety, kazała mu ściągać brudne gatki, dawała czyste (kupiłyśmy z 10 par slipków), brudne pakowała do woreczka, pokazała, jak mokrą chusteczką wytrzeć pupę.... Od podstaw, jak maluszkowi. Po dwóch - trzech tygodniach mały nadal robił w gatki, ale już nauczył się sam przebierać. Wchodził do kabiny i powtarzał swą mantrę: ściągam buty, spodnie, majteczki... Wycieram pupę papierem... Biorę nawilżaną chusteczkę i wycieram pupę... Nakładam czyste majtki... Nakładam spodnie..... Zawiązuję buty.....
Niestety, bez pomocy mamy nie udało mu się nadrobić zaległości i będzie powtarzał klasę. Nowa pani już zapowiedziała, że nie będzie go przebierać - nie jest w stanie, no i w sumie to jej decyzja.
A mama? No cóż, to temat na oddzielną historię. Mama rozstała się z tatusiem i zażywa wolności. Ma w nosie dzieci, po pół roku walki, w ferie zimowe wybrała się do lekarza, który - rzekomo - wykluczył przyczyny fizjologiczne. Wydaje mi się, że tzw. normalny rodzic zrobiłby wszystko, żeby pomóc, wyleczyć swoje dziecko. Ba, ostatnią koszulę by sprzedał... A mama pozostawiła to wszystko swojemu biegowi. Złożyłyśmy wniosek do sądu, zobaczymy, co będzie dalej.
A wrzesień za pasem....

niedziela, 28 lipca 2013

Sowy i kot, czyli szyjemy!

Czasami człowiek musi, inaczej się udusi - głosi znany utwór muzyczny:). W moim rodzinnym domu wyznawało się zasadę - jak najwięcej rób sama, wtedy zaoszczędzisz, a i satysfakcja z własnoręcznie wykonanej pracy pozostanie. Stąd też nikomu nie przyszłoby do głowy zamawiać malarzy do malowania ścian czy oddawać spodnie do podłożenia do krawcowej. Myślę, że byłby to dyshonor i wstyd...
Maszyna do szycia w domu była od zawsze. Pierwszy - łucznik, napędzany pedałem, z szafką, ślubny prezent mojej mamy. Szył tylko ściegiem prostym. Nie można było nim obrzucić brzegu tkaniny, dlatego szyłyśmy szwem krytym (chyba tak to się nazywa), albo obrzucałyśmy ręcznie.Do dziś lubię szyć. Pamiętam, kiedyś zrobiłam szytą świąteczną dekorację do klasy - Mikołaj, choinki, prezenty.... Wyglądała ekstra i służyła, w różnych aranżacjach, przez kilka lat. W sumie to nie wiem, co się z nią stało, pewnie powędrowała do kogoś i zalega w czeluściach szafki.
Mam ostatnio parcie na szycie maskotek. Zaczęło się od sowy - poduszki i poszło dalej. Oto efekt pracy w ostatnich dniach. Zdjęcia z telefonu, więc bardzo średniej jakości.
Tak się prezentuje cała trójka.
Sowa

Sowa nr 2. Musze coś jeszcze wymyślić z oczami, bo wygląda na ślepą sowę:)

Kot. Tak naprawdę sowa, ale ostatecznie przerobiona na kota:). Baardzo grubego kota.

Planowałam też uszycie samochodu dla siostrzeńca, z czerwonego pluszu (takiego, jak sowa nr1), ale... kompletna porażka. Samochód wyszedł nieforemny, puścił na szwie i nie nadaje się do niczego. Schowałam go, może się przyda jako materiał do następnych maskotek:)

sobota, 27 lipca 2013

rodzina, ach, rodzina...

Tak sobie ostatnio rozmawiałyśmy z koleżankami. Niegdyś na wsi ludzie mieli kilkoro dzieci ze względów praktycznych - miał kto pracować w gospodarstwie, pojść "na odrobek" do sąsiada, zająć rodzicami na starość.... Jedno, czy dwoje dzieci nie gwarantowało zwłaszcza tego ostatniego - dzieci często wyjeżdżały do miasta - i już nie wracały na wieś. Więc, jeżeli mieliśmy spore stadko, były pewne szanse.... Rozmawiałyśmy, rozważając, ilu samotnych starszych ludzi mamy wokoło. Wychowali kilkoro dzieci, postawili duże domy... i zostali sami... Niestety, dziś dzieci wyjeżdżają w poszukiwaniu pracy do dużych miast, za granicę i - co niestety widzimy coraz częściej - zapominają o rodzicach.
Moi rodzice kilkadziesiąt lat temu również postanowili postawić duży, rodzinny dom. Kupili działkę, zaczęli budowę sposobem gospodarczym. Nie spieszyli się, córki były jeszcze małe, mieli wygodne mieszkanie w bloku,  materiałów budowlanych brakowało, ogółem budowa zajęła im około dziesięciu lat. Może dalej mieszkaliby w bloku, gdyby nie fakt, że siostra mogła okazyjnie kupić mieszkanie w dobrym miejscu Olsztyna. Rodzice szybko wykończyli dom, przeprowadzili się, a mieszkanie sprzedali i dofinansowali siostrę:). 
Dom rodziców jest duży, dwupiętrowy, z potężnymi garażami, w których ojciec, emerytowany mechanik, naprawia jakieś "złomy". I dom, i działka wokół wymagają sporo pracy i zastanawiam się, co będzie za parę lat. Coraz częściej myślę o tym, która z nas zajmie się rodzicami, jak pogodzimy to z pracą? Bo w zasadzie już trzeba zaglądać, dopilnowywać, pilnować.... Kwiatki z ostatnich dni:
Tata
Postanowił poprawić coś pod tarasem. Postawił sobie drabinę, wszedł na nią, na wysokośc ok 3 m i zaczął pracę. Nagle drabina zaczęła się odsuwać. Tata uświadomił sobie, ze za nim stoi duży pień, jeśli spadnie na niego, połamie się jak nic. No i skoczył ze spadającej drabiny w drugą stronę. Efekt: tylko obdarty łokieć o ścianę, podarty but. Mogło się skończyć dużo gorzej.
Mama
Schodziła do piwnicy, pominęła jeden schodek, potknęła się, wpadła na futrynę. Rozcięła czoło, na szczęście niezbyt mocno. Opuchlizna i zsinienie zeszły na oko, wygląda, jakby ją ktoś pobił i od tygodnia nie pokazuje się publicznie. Dobrze, że tylko tak się skończyło, mogło być duuużo gorzej.
I jak zostawić ich samych?

piątek, 26 lipca 2013

Motorek życia

Tydzień na wariackich papierach. Wariackie tempo życia, ciągle w podróży, brak czau na wszystko - chlewik w domu.
Ale po kolei.
Nic mi się nie  chce. Mam doła, znów, zdaje się, nawrót depresji,  z której niedawno wyszłam, i znów ciężko będzie mi się pozbierać, i na pewno zajmie mi to trochę czasu. Oczywiście na zewnątrz wszystko jest ok, nawet najbliżsi nie wiedzą, ile kosztuje mnie podniesienie tyłka z łóżka i wykonanie najprostszych czynności. Sprawy pracowe, zawodowe i inne obowiązki odsuwam, jak tylko się da, na szczęście nic specjalnego się nie dzieje i mogę sobie na to pozwolić.
Zrozpaczona po tragicznej śmierci mojego weścika, postanowiłam popatrzeć na ogłoszenia sprzedam/oddam zwierzęta. Bo doszłam do wniosku, że jakiegoś psiaka muszę mieć, i jeśli mam go wziąć - to tylko teraz, kiedy zostało jeszcze trochę wakacji i mogę go oswoić z nowym domem, zsocjalizować itp. Przerzucam, przerzucam i nagle.... jest. roczny west. Jakieś 200 km ode mnie. Dzwonię we wtorek. Owszem, państwo chcą go oddać za symboliczną kwotę, ale już jakaś pani jest wstępnie umówiona. Jezeli się nie zdecyduje, to jestem następna w kolejce.
- Nic nie dzieje się bez przyczyny - mawia Kaśka Enerlich, znajoma niegdyś dziennikarka, dziś pisarka z Mazur. Myślę więc sobie - jeżeli jest mi pisany, to będę miała pieska - rocznego, więc już odchowanego, ale jeszcze na tyle młodego, że przystosuje się do nowego domu, kotów, zwyczajów. Zresztą - westy to takie stwory, że szybko adaptują się do nowego otoczenia i nowych warunków. Czekam więc całą środę, wieczorem nie wytrzymuję, wysyłam smsa do właścicielki. Odpisuje, że wszystko rozstrzygnie się w czwartek. No dobrze, poczekam. W środę o 22 z minutami sms - "Czy mogłaby pani przyjechać jutro po psa?" Szybka narada - jedziemy. W czwartek rano zbiórka w pełnej gotowości - smycze, koce, potem 4 godziny w samochodzie - i oto jest - Spark. Typowy west, ciekawski, ruchliwy. Na razie bardzo interesują go koty, ale myślę, że wszystko ułoży się w ciągu kilku najbliższych dni.
A ja? Muszę odpocząć. Nadmiar emocji mnie przytłacza, znów wracają dziwne wspomnienia, znów się dołuję....
A z życia wsi - wczoraj na "moim" jeziorze utopiło się dwóch facetów. Budowlańcy, pracujący przy budowie hotelu w okolicy. Popili, kiedy złapała ich ułańska fantazja, we trzech wsiedli do kajaka i wypłynęli na jezioro. Już zmierzchało, była 21. Kajak się przewrócił, jeden dopłynął sam do brzegu, dwóch się utopiło.... Akcja poszukiwania trwała gdzieś do północy, kiedy szłam spać, na jeziorze pulsowało niebieskie światło z łodzi ratowniczej...... Mieszkali na stancji u sąsiada. Ot, ktoś się "ucieszy", że "tatuś zarobił".... Straszne.
Dziś jestem rozbita, przybita i mam ochotę przespać cały dzień. Nie wiem, zobaczę, co zrobię. Mam do uszycia dwie maskotki, może to mnie trochę wyrwie z marazmu?
W takim razie idę do roboty. Sparki liże mnie po stopie:)

poniedziałek, 22 lipca 2013

Nie do wiary....

Jeszcze w to nie wierzę. Głupia, bezsensowna śmierć małego weścika, który niedawno skończył półtora roku.... Który był moim przyjacielem.....
Zaczęło się w ubiegłym tygodniu. Znajomi, właściciele suczki- westa, zaproponowali, że wezmą do siebie na kilka dni pieska. Suczka ma cieczkę, może jakieś szczeniaczki się pojawią...
Było mi to, przyznam, na rękę. Planowałam kilkudniowy wyjazd, musiałam komuś powierzyć opiekę nad psem. Poza tym - znajomi mają westa od lat, pieski się znają od jakiegoś czasu i bardzo lubią. Słowem - żadnych przeszkód, same plusy. Zawiozłam zwierza z całą wyprawką, zabawkami, jedzeniem....
W piątek wybrałam się do Warszawy, odwiedzić znajomych. Wieczorem telefon. Znajomy wjeżdżając na posesję potrącił mojego psa. Weterynarz, kiepskie rokowania, trzeba czekać do rana. W sobotę o 5.30 wsiadłam do samochodu i pognałam do domu. Cały czas w kontakcie telefonicznym ze znajomymi. Pies musiał przejść operację. Nie obudził się.....
Nie chcę nawet pisać, co o tym myślę. Targają mną sprzeczne uczucia i cieszę się, że nie mam broni.....Serio.
Jeżeli znacie kogoś, kto ma dorosłego westa i chce się go pozbyć - oddać lub sprzedać - to dajcie znać. Wiem, że są ludzie, którzy nie mają czasu dla tych, było nie było, absorbujących piesków, przeliczyli się z siłami, nie mogą się nimi dostatecznie zaopiekować....
I dalej nie wierzę.
No nie wierzę i już.

środa, 17 lipca 2013

Przedpremierowe czytanie "Zakład pogrzebowy przedstawia"

Mam taki zwyczaj, że co poniedziałek kupuję Angorę. W mojej wsi na ogół jest osiągalna, a znajduję tam całkiem przyzwoity przegląd artykułów z prasy polskiej i zagranicznej. No i w ostatniej znalazłam rozdział z książki Petera Wilhelma "Zakład pogrzebowy przedstawia!. Dobrze, że do nas trafiłeś." Przeczytałam, nieźle napisane historia o problemach z wyniesieniem ciała zmarłego właściciela mieszkania - składziku rzeczy wszelakich. Rzecz dziele się w Niemczech. Siostra zmarłego zgłasza się do zakładu pogrzebowego, ustala warunki pogrzebu. Najpierw jednak trzeba wynieść ciało z mieszkania. Tu pojawia się problem. Zmarły był zbieraczem, gromadził w swoim mieszkaniu wszystko, co wygrzebał na śmietnikach. Panowie udają się na miejsce, przez kilka godzin manewrują, wreszcie udaje im się wynieść ciało. Mieszkańcy domu cieszą się, że wreszcie zniknie straszliwy fetor, a pracownicy zakładu pogrzebowego przez długi czas zmywają z siebie smród tego mieszkania...
Postanowiłam kupić i przeczytać całą książkę. Poszperałam w sieci i okazało się, że to ... blog właściciela zakładu pogrzebowego  z Niemiec, pisany zresztą od wielu lat. Znalazłam ksiażkę na allegro, przyszła dziś rano. Pochłonęłam 3/4 w zasadzie za jednym posiedzeniem, no, z małymi przerwami na ugotowanie czegoś do zjedzenia. 
Fajna wakacyjna lektura - czytadło. Czytając, porównuję zwyczaje żałobne w małej wsi w Polsce z obyczajami niemieckimi. Jakże się różnią! U nas ciągle jeszcze pogrzeb to uroczystość gromadząca rodzinę, przyjaciół, sąsiadów - nie do wyobrażenia, żeby w ceremonii uczestniczyły dwie czy trzy osoby. Nawet pogrzeb Miecia - lokalnego pijaka, którego pożegnaliśmy (my, mieszkańcy wsi), zgromadził ponad 20 osób.
A tam - no cóż, co kraj, to obyczaj. 
Reasumując - książka do przeczytania. 
Zdjęcie z bloga autora:
http://bestatterweblog.de/zaklad-pogrzebowy-przedstawia/

wtorek, 16 lipca 2013

Dla dziewczynki:)

Niedługo jadę w gości do dawno nie widzianych przyjaciół. Mają roczną córeczkę. Co kupić maluszkowi, którego w dodatku jeszcze nie widziałam? Uszyłam więc sowę - przytulankę. Sowa jest polisensoryczna - uszyta z tkanin o różnej fakturze, wypchałam ją włókniną. Między nią umieściłam ścinki szeleszczącej folii. Mam nadzieję, że spodoba się Dziewczynce.
Trudno oddać jej kolory, zwłaszcza, jak się fotografuje telefonem. Tak mniej więcej się prezentuje:




poniedziałek, 15 lipca 2013

15.07

No i ten jeszcze lepszy dom okazał się być.... no, nie jest tak źle.
Ale od początku.
Była sobie rodzina: mama, tata, syn, córka i alkohol w dużych ilościach. Czasem dali sobie po pysku (mama tacie i odwrotnie), czasem kochali się niezmiernie (wszyscy), zdarzały się dni z miłością jednostronną (mama i tata do alkoholu). Ale zdarzył się dzień, kiedy mama chwyciła nóż i zaciukała tatę. To było dawno... Dzieci trafiły do rodziny zastępczej, do domu dziecka, do krewnych..... I tak dziewczynka tułała się po ludziach  do pełnoletności.Chłopiec nie tułał się tak długo, bo w wieku 15 lat trafił do więzienia. Na osiem lat. Za co? Nie wiem, przypuszczam, że musiał to być rozbój albo zabójstwo.
Dziewczyna, kiedy skończyła 18 lat,  wyjechała z rodzinnego miasteczka i trafiła do mojego miasteczka. Tu trochę pracowała, poznała chłopaka, zakochała się, zaszła w ciążę.... Zamieszkali razem i urodził się synek. Oboje rodzice byli (i są) bardzo młodymi ludźmi.Ważne - rodzice tatusia to też alkoholicy.... No i młodzi zamieszkali w mieszkaniu wynajętym od kuzyna. Zapuścili chałupę, zadłużyli, odcięto im wodę, prąd, gaz.... Wtedy tatuś po raz pierwszy uderzył mamę, zagroził, że ją zabije. Wystraszona dziewczyna zadzwoniła po policję i tak dostała się im niebieska karta. Po spotkaniu z dzielnicowym, paniami z opieki, z nami wszystkimi, zaczęli pracować nad sobą. Zmienili mieszkanie - wynajęli zapuszczoną norę bez prądu (trzeba podłączyć), gazu, z brudnymi ścianami. Słowem - do remontu. Pojawił się też brat dziewczyny - właśnie opuścił więzienie.
Byłam u nich w piątek. Synek od początku wakacji jest u babci - matki rodzeństwa, które nie chcą mieć z nią nic wspólnego, no, ale babcia to babcia - i wnuka bardzo chciała zobaczyć. Odsiedziała swoje i podobno się zsocjalizowała, ma dobrą opinię w okolicy. Młodzi z bratem powoli remontują mieszkanie. Idzie im jak krew z nosa, ale sami przyznali, że po raz pierwszy od trzech lat mają trochę czasu dla siebie, bez dziecka. I trochę zaszaleli, ale już jest w porządku i biorą się do roboty. Do końca miesiąca skończą. Mają trochę problemów z prądem, ale są w trakcie załatwiania podłączenia. I jakoś, powoli, prą do przodu.
Patrzyłam na nich i myslałam - i tak dobrze sobie radzą, jak na ludzi, którym nikt nigdy nie pokazał, jak wygląda prawdziwe życie rodziny, domowe obowiązki, odpowiedzialność.... Trzeba będzie pewnie im trochę pomóc, podpowiedzieć, popchnąć palcem - ale mam nadzieję, że będzie dobrze.
I mimo swoich paskudnych doświadczeń znajdą miejsce w życiu.

czwartek, 11 lipca 2013

12.07

Czasem trafia mnie szlag. Taki szlag zawodowo- pracowo- sytuacyjny. Kiedy? Gdy opadają  mi ręce z bezsilności....
Dzisiejszy dzień. Trzy rodziny objęte procedurą niebieskiej karty. Wizyty w domu, w towarzystwie dziewczyny z opieki społecznej.
Dom pierwszy.
Pan domu- alkoholik. Nie trzeźwieje od pół roku, potrafi mieć we krwi i 4 promille. I żyje, funkcjonuje w takim stanie. Właśnie wrócił z odtrucia, ma załatwiony ośrodek, 7 tygodni odwyku. Nie chce iśc, bo rodzina, bo lato, można zarobić, dorobić.... Pójdzie zimą.... Dwie godziny gadania i przekonywania. No, może pójdzie. W każdym razie zadzwonił do ośrodka i umówił się. A, zapomniałam dodać - pan znęca się nad rodziną psychicznie, straszy, że się powiesi, itp.
Dom drugi to cała historia.
Matka wykupiła mieszkanie zakładowe za pieniądze, które dostała od córki, a następnie przepisała mieszkanie na córkę- która, notabene, nie mieszka tam od lat i ma swój okazały dom. W mieszkaniu przebywa jeszcze dwóch braci. Mama - schorowana, bracia - jeden rencista, drugi alkoholik. Siostra chciałaby wyrzucić braci z mieszkania, podburza mamę do działania. I kłocą się, wyzywają.... Szans na porozumienie nie widzę. No, chyba, że zaczną ze sobą rozmawiać, zamiast pisać pisma....
Dom trzeci.
Matka alkoholiczka, pozbawiona praw do dzieci. Dziećmi zajmuje się babcia. Poszłyśmy, żeby zgodziła się na leczenie odwykowe. Odmówiła, bo przecież chodzi na terapię stacjonarną..... A po terapii regeneruje się, chlejąc pod okolicznymi sklepami.

W każdym domu spędziłam trochę czasu. Jestem powiernikiem, terapeutą i doradcą. Każda historia to odrębne ludzkie nieszczęścia, kłopoty, łzy, złość i nienawiść. Nasiąkam nimi, myślę jeszcze dlugo.... Jak pomóc, co zrobić...
A jutro jeszcze lepszy dom. Podobno.
Ale o tym jutro.

12.07

Witajcie
Pewnego dnia postanowiłam pisać pamiętnik. Żeby było ładnie i estetycznie, cytując frazę piosenki, znalazłam sobie skrawek miejsca na bloggerze. O czym będzie? O codzienności mojej prowincji, o mnie, o pasjach, zainteresowaniach, ale też o pracy w różnych jej aspektach. O życiu...