niedziela, 14 września 2014

Dożynkowe wspominki

Wczoraj mieliśmy gminne dożynki. Przy okazji powyciągałam stare kroniki, dokumenty szkolne, zdjęcia, porozwieszałam, poukładałam na stolikach, niech ludzie oglądają.
Tak, jak się spodziewałam, pojawiło się mnóstwo absolwentów naszej szkoły, ludzi często nam nieznanych, bo my ludność napływowa, sprzed kilku lat :). Wzruszające są te spotkania po latach, prośby o możliwość zwiedzenia szkoły, opowieści o nauczycielach, klasach (tu się uczyłem, o pamiętam, jak tu stałem w kącie...). Przy  okazji pojawił się temat Mazurów - jak tu mówią - niby Polacy, a Niemcy.... Przyszedł pan, absolwent, który wyjechał do Niemiec w wieku piętnastu lat i mieszkał tam do emerytury. Od roku - dwóch jest w Polsce, kupił mieszkanie w Mrągowie. Jak sam opowiadał, przez lata zapomniał języka polskiego. Zaczął się go uczyć ponownie, a właściwie przypominać w latach 90-tych, kiedy poznał żonę, też Polkę z pochodzenia, a w jego zakładzie pracy pojawili się pierwsi emigranci zarobkowi z Polski. Wzruszył się bardzo, patrząc na zdjęcia ze swojej młodoci, poopowiadał o nauczycielach, uczniach, zwyczajach... Pośmieliśmy się, pożartowali. Później wdałam się w długą dyskusję z panem sołtysem ze wsi na drugim końcu gminy. Starszy pan, znawca historii regionu, pasjonat, opowiadał o Mazurach, którzy jeszcze w latach siedemdziesiątych wyjeżdżali do Niemiec, o ich powrotach, o oszukiwaniu starszych ludzi (Co najmniej kilka rodzin przyjechało do jego gospodarstwa  ze staruszkami z Niemiec i wmawiali im, że to właśnie tu spędzili młodość - bo dziadkowie już nie pamiętali..). Tematy trudne, ale warte poruszania, warte dyskusji i pamięci nas, którzyśmy potomkami ludności napływowej.
No i niezawodna pani Halinka, niegdyś polonistka, aktywistka- harcerka - drużynowa. Pani Halinka słynęła - i słynie - z tego, że mówi, co myśli, i swoją prawdę wwywala prosto w oczy, bez oglądania się na konwenanse. Oglądała zdjęcia, komentowała, a słuchacze kwiczeli ze smiechu.
To było dobre popołudnie. Popołudnie z historią. I nie przeszkadzało mi pijane towarzystwo kawałek dalej, łup, łup muzyczne i cała reszta.

poniedziałek, 11 sierpnia 2014

Z pamietnika szopy praczki




 Piątek, druga w nocy.

Wróciliśmy z dwutygodniowych wczasów i, mimo późnej pory, wywaliliśmy wszystko z podręcznego plecaczka poj. 40l. Były tam mokre gacie i ręczniki (po basenach w Tatralandii) i kwitły już drugi dzień – mieliśmy poważne obawy, że rano obudzą nas, same wychodząc z bagażu. Wstawiłam pierwszą pralkę.

Piątek, około południa.

Wysypaliśmy zawartość dwóch walizek na środek pokoju, wyłuskaliśmy pamiątkowe suweniry, prezenty dla rodziny, jakieś resztki produktów spożywczych, książki i inne takie- nie do prania. Pozostałą górę łachów posortowałam kolorami, kategoriami, sposobami prania, budując malowniczy obraz Tatr w miniaturze. Z kilkoma szczytami o różnej wysokości, żeby było bardziej wiarygodnie.

Piątek, wieczorem.

Piorę.

Piątek, dwudziesta druga.

Przerywam pranie, żeby wstawić zmywarkę. (Mamy w domu stare przewody elektryczne, więc można włączyć albo pralkę, albo zmywarkę.). Liczba szczytów Tatr nieco zmalała.

Sobota.

Piorę od szóstej rano. Około południa wywieszam ostatnie pranie i jadę do rodziców po psa.

Sobota, po południu.

Pies w drodze powrotnej obhaftował koc – pokrowiec na tylnym siedzeniu. Na szczęście nieprzemakający. Ozdobił pięknym pawiem także ręcznik, który mu położyłam na kocu „jakby co”.  Wstawiam następne pranie.

Niedziela

W koszu pojawiły się nowe ciuchy do prania. Wstawiam pralkę, zbieram suche pranie, składam, sortuję, układam w szafie.

Poniedziałek

W tajemniczy sposób kosz zapełnił się do połowy. Mam dość prania. Zarządzam dwa rozwiązania:
a) do końca tygodnia chodzimy tylko w majtkach (jest ciepło), można też bez, uważając, by nie gorszyć sąsiadów;
b) do końca tygodnia nosimy jeden zestaw ciuchów.
A krasnoludkom, które dokładają brudy do łazienkowego kosza, mówię stanowcze nie!

wtorek, 1 lipca 2014

Matka roku

Swego czasu część opisywanej historii umieściłam na piekielni.pl. Ale myślę, że warto ją zamieścić nawet tutaj - aktualizując nieco.
Mama, wzór cnót wszelakich. Lat 28.Od kilku nadużywa alkoholu. Ma nadzór kuratora - okradła właściciela domu, u którego dorabiała sprzątaniem. Zabrała kartę, podpatrzyła PIN i wypłacała sobie po 50, 100zł. Uzbierało się ze 20 tysięcy, trochę to musiało trwać.

Mama dwóch chłopców - pierwszoklasisty Krzysia i czterolatka Huberta. Krzyś opuścił w szkole do maja - przeliczając - dobre dwa miesiące, bo mama zaspała, bo jej się nie chciało wyprawić dziecka do autobusu (mieszkają kilka km od szkoły i Krzyś dojeżdża szkolnym autobusem). Mamie z kolei zdarzyło się paręnaście razy wyjść do sklepu czy na kawę do koleżanki i wrócić po kilku dniach. Och tam, kompanów do kielicha znalazła i zasiedziała się... Dobrze, że w domu mieszkała babcia, ciocia - zawsze ktoś się maluchami zaopiekował. Tata pracuje za granicą, rzadko bywa w Polsce.

W pierwszym tygodniu maja wychowawczyni pojechała do domu Krzysia, bo znów nie było go w szkole. Tym razem okazało się, że mamusia zabrała dzieci i pojechała w nieznane. Tydzień temu. Nikt nie wie, gdzie są. Wychowawczyni powiadamia ojca, opiekę społeczną, policję, sąd... Mama po kilku dniach dzwoni - znalazła nową miłość, jest w Warszawie, razem z dziećmi. Krzyś tu będzie chodził do szkoły. Dyrektor informuje, że musi zapisać dziecko do szkoły, szkoła szkole prześle informacje o uczniu... Mama najchętniej jednak wzięłaby wszystkie dokumenty do łapki, jednak zostaje uświadomiona, że nic z tego. Obiecuje, że już, natychmiast zapisuje Krzysia do szkoły.

Dwa tygodnie później, w okolicach Dnia Matki, dyrektor szkoły dostaje telefon z Warszawy. Mamusia właśnie była, ale nie zapisała chłopca, bo nie miała żadnych dokumentów i.. nie potrafiła podać aktualnego adresu. Chwilę później dzwoni mamusia i usiłuje przekonać dyrektora, że... dyrektor warszawskiej szkoły powiedział, że Krzyś już do końca roku (ponad miesiąc!) nie musi chodzić do szkoły. Słyszy parę ostrych słów, zaskoczona (skąd wiedzą??) szybko się rozłącza.

Mija drugi miesiąc, od kiedy Krzyś nie chodzi do szkoły. Sprawa w sądzie w toku - nie wiemy, na jakim jest etapie (sąd rodzinny nie informuje szkoły o przebiegu postępowania). Mamusia z dziećmi w Warszawie (podobno). Tata za granicą i ma to w nosie. Szkoła dosyła pisma do sądu, upomnienia do rodziców, że Krzyś nie realizuje obowiązku szkolnego. Zastanawiamy się, co się dzieje z dziećmi i czujemy się bezradni. Czy mają co jeść? Czy nie dzieje im się krzywda? Krzyś na pewno powtórzy klasę. A co z Hubertem?

Skończył się rok szkolny, a o Krzysiu i o mamusi dalej nic nie wiedzieliśmy. Rodzina zresztą też, ale - powiedzmy sobie szczerze - ojciec kompletnie nie był zainteresowany, gdzie są jego dzieci, mimo, że akurat przebywał na urlopie w Polsce. Na pociesznie szybko znalazł sobie nową  "panią" i z nią przepijał zarobione za granicą pieniądze.

Wczoraj mama Krzysia pojawiła się  w szkole. Odebrać świadectwo dziecka. Zamierza je od wrzesnia zapisać do szkoły w Warszawie. Jakiej? Której? jeszcze nie wie. Ale są wakacje, we wrześniu go zapisze....
Pocieszające - sąd prowadzi postępowanie w sprawie ograniczenia praw rodzicielskich.

Ot, rodzina, jakich wiele....

czwartek, 24 kwietnia 2014

Mors dicit



Pierwszy był Biały. Biały miał na imię Adrian, ogólnie ciężkie życie w patologicznej rodzinie i młodszego brata na utrzymaniu. Kiedy skończył gimnazjum, poszedł do zawodówki i został kucharzem. Dostał pracę w renomowanym hotelu, a że do domu mu się raczej nigdy nie spieszyło, spędzał tam całe dnie i noce. Szybko awansował, całe lato mieszkał na piętrze gospodarczego budynku przy hotelu i zarabiał godziwe pieniądze. Utrzymywał za nie młodszego brata, dom, czasem dawał coś matce…Kupił samochód, całkiem niezły, żeby móc dojeżdżać do pracy.
Pewnego dnia kolega  robił wieczór kawalerski. Biały poimprezował, zmęczony po całym dniu pracy szybko upił się w sztok. Zaczął się awanturować. Koledzy odwieźli go do domu. Była późna noc. Ne wiadomo, co roiło się w łepetynie Białego, dość, że wsiadł do auta i popędził leśną, polną drogą do miasta. Nie dojechał. Martwego, w rozbitym samochodzie, nieomal owiniętym wokół drzewa znaleźli około 5-6 rano przypadkowi ludzie, jadący do pracy.
Tak zginął mój pierwszy uczeń. Miał 21 lat.
Mój były długo po tym wypadku miał wyrzuty sumienia. W nocy, kiedy Biały się awanturował, miał służbę i pojechał na interwencję. Biały był jego kolegą, dlatego nie zatrzymał go i nie zawiózł na dołek. Długo wyrzucał sobie, że może, gdyby go wtedy zabrał, Adrian by żył….
Parę miesięcy późnej zginęła tragicznie Natalia. To właściwie taka romantyczna historia z tragicznym zakończeniem: Zostawił ją chłopak, z którym była wiele lat. Długo nie mogła zrozumieć, dlaczego – przecież nie kłócili się, mieli poważne plany na przyszłość? Nawet próbowała z nim rozmawiać, wyjaśniać. Na próżno. Może zniechęciło go to, że Natalia była troszkę opóźniona intelektualnie? Nie wiemy… W każdym razie Natalia rzuciła się w wir zabawy, udzielała się towarzysko, poznała jakiegoś chłopaka… Ale życie straciło dla niej sens i wartość. Pokochała kierownicę.  Jeździła jak pirat drogowy – szybko, mało ostrożnie, a auto miała dobre, kupione w Niemczech przez ojca. Specjalnie dla córki- jedynaczki.
Ta szybka jazda zakończyła się pewnej nocy na przydrożnym drzewie, gdzieś w rowie, na trasie Giżycko – Ryn. Zabiła się, a pasażer – jej nowy chłopak – miał tylko złamaną rękę. Miała 23 lata, pochowaliśmy ją pewnego zimowego dnia …
A zaraz po niej zginął Rafał. Rafał zawsze jeździł jak idiota. Miał już zabrane prawo jazdy, sądowy zakaz prowadzenia aut – i niczego to nie zmieniło, nadal potrafił wjechać jak pirat na osiedle, nie patrząc, że na żwirowych alejkach bawią się małe dzieci. Potrafił jeździć po pijaku, z dwukrotnie większą, niż dopuszczalna, liczbą pasażerów. Z rodzicami też nie mógł się dogadać, wyprowadził się do wynajmowanego mieszkania i mieszkał z kolegą.
W poniedziałek lub wtorek miał mieć sprawę w sądzie, bo policja złapała go po raz kolejny.
Zginął w sobotę, najgłupiej, jak można było. Los z niego zakpił w okrutny sposób. Jechał ciągnikiem, wioząc długą stalową linę, za pomocą której chciał wyciągnąć ciągnik, który utknął w błotnistej mazi gdzieś na polu. Lina zaplątała się w przednie koło, ściągnęło go do rowu, ciągnik przewrócił się, przygniatając go…. On, mistrz szybkości, zginął w najwolniejszym pojeździe….
Dlaczego o tym piszę? W poniedziałek wielkanocny powiesił się mój czwarty uczeń. Marcin. Miał 21 lat….

- Najstraszniejsze jest, jak rodzice chowają swoje dzieci – mawiała moja babcia. – Rodzice nie powinni chować swoich dzieci, to dzieci powinny chować rodziców, taka jest kolej rzeczy….
Nauczyciele nie powinni chować swoich uczniów.

sobota, 22 marca 2014

Doszkolmy lekarzy rodzinnych!




Słucham sobie właśnie o zmianach w służbie zdrowia. Lekarze rodzinni będą mogli kierować na tomograf, dostaną plan leczenia od specjalisty i będą kontynuować terapię…Część zadań lekarza przejmą pielęgniarki.
Patrzę na to ze strachem, pamiętając o szwedzkiej służbie zdrowia, z którą ma do czynienia Takajedna_ja i przez pryzmat własnych doświadczeń, których efektem jest nadciśnienie i niedoczynność tarczycy, w dodatku Hasimoto, czyli mój organizm niszczy te resztki tarczycy, które mi jeszcze zostały. Lekarz, u którego co pól roku robię usg tych szczątków, żartował sobie, że przy następnej wizycie zrobi mi usg piersi w pakiecie, bo tarczycy już nie będzie…
Moja mama cierpi na nadciśnienie, babcia cierpiała na nadciśnienie. Wszystkie ciotki od strony mamy wyglądały bardzo podobnie – koło 1,60 m wzrostu, brak talii, wystający brzuch i od 80 do 100 kg wagi. Śmiałam się nawet, że, kiedy nastała moda na rude włosy i trwałą, są nie do odróżnienia…
Pamiętam, jak się zdziwiłam, kiedy dorwałam maminą sukienkę ze studniówki, potem suknię ślubną gdzieś u babci na strychu. Jaka moja mama była szczuplutka! Jakieś 36, maksymalnie 38… Byłam wtedy w liceum, mamy studniówkowa, szyta przez krawcową czarna sukienka z peweksowskiej wełenki z białym koronkowym kołnierzykiem idealnie na mnie pasowała. Obeszłyśmy razem kilka imprez :). Nawet dopytywałam, kiedy tak utyła, ale mama twierdziła, że po urodzeniu dwójki dzieci każdej kobiecie zostaje trochę kilogramów. Z tym, ze jej po urodzeniu mojej siostry (a miała wtedy 28 lat) zostało 11 kg i za nic nie mogła ich zrzucić. Uważała, że to geny – babcia też, kiedy ją nachodziło, żeby schudnąć, jadła tyle, co wróbelek – i traciła kilogram, dwa. Więc dała sobie na spokój.  
Przez szkołę średnią i studia nosiłam 36-38 i było ok. Ale kiedy poszłam do pracy, zaczęłam gwałtownie tyć. Zastanawiałam się – ki diabeł? Przecież pracuję przez pół dnia w szkole, po południu latam po gminie, pisząc artykuły do lokalnej gazety, wracam do domu wieczorem… Tyłam tak, że zaczęły mi się robić rozstępy na biodrach i brzuchu! A przecież nie jadłam więcej! Do tego w weekendy zaczęłam pracować w prywatnej szkole dla dorosłych. Wszyscy tłumaczyli, ze mój styl życia, jedzenie w pośpiechu, przyczyniają się do nadwagi, a potem otyłości. Ale to mnie nie przekonywało. Do tego doszło zmęczenie. Ogromne, sprawiające, że bałam się wracać z zajęć z zaocznymi, bo zamykały mi się oczy za kierownicą. Zaczęłam być nerwowa, wybuchałam z byle powodu… Koleżanki ubolewały, że tyle na siebie wzięłam i pewnie dlatego …
Zmęczenie zmęczeniem, ale dlaczego tyję? Nosiłam już 44-46, ważyłam, przy wzroście 160 cm, 85 kg i wyglądałam jak moje ciotki. Pogodziłam się – cóż, taka moja uroda… I czas płynął.
Moja sześć lat młodsza siostra na studiach zaprzyjaźniła się z lekarką – dermatologiem. Kiedy skończyła 25 lat, też nagle zaczęło jej przybywać kilogramów. Kiedyś, w rozmowie z koleżanką, zaczęła opowiadać o naszej rodzinnej skłonności do tycia. Koleżanka posłuchała i stwierdziła, że powinna pójść do endokrynologa. Poszła, a endokrynolog zleciła badania wszystkim kobietom w rodzinie.
No i worek się rozwiązał. Niedoczynność – ja (po 10 latach bez zdiagnowania choroby) doszło nadciśnienie w pakiecie; siostra i mama – ona już musiała poddać się operacyjnemu usunięciu tarczycy ze względu na guzki, a na nadciśnienie leczyła się od dobrych dwudziestu lat. Babcia już nie żyła, ale z dużym prawdopodobieństwem można przypuszczać, że też cierpiała na niedoczynność.
Mam żal do mojego lekarza rodzinnego. Znaliśmy się dobrze, spotykaliśmy na różnych oficjalnych uroczystościach w gminie, co miesiąc – dwa byłam u niego w gabinecie.. Widział, że tyję, potem leczył moje nadciśnienie i nawet nie wspomniał, że może to być efekt niedoczynności tarczycy, że może jakieś badania czy coś… Nawet prywatnie, jeśli żal mu było tych kilkunastu złotych na badania. Nie ufam mu, dlatego obczytałam się w kwestiach nadciśnieniowych i tarczycowych, pokonsultowałam z różnymi fachowcami i do rodzinnego chodzę jedynie po recepty na leki. Zresztą, jak jestem przeziębiona czy coś, to też idę po zwolnienie, a receptę na antybiotyk („profilaktycznie duomox”) wyrzucam do kosza. No, chyba, że „schodzi na płuca”, to wtedy mogę wziąć tę „profilaktykę”. Najbardziej się ubawiłam, kiedy przyszłam z gorączką i oświadczyłam: Panie doktorze, nie wiem, co mi jest. Trzeci dzień mam gorączkę i żadnych innych objawów. Nawet mnie zbadał i zajrzał do gardła! :)
Aha – NIGDY nie byłam u kardiologa, endokrynologa ze skierowania na NFZ,  zawsze prywatnie. RAZ miałam skierowanie na badania krwi, zresztą w tak podstawowym zakresie, że dokupiłam sobie kilka badan, np. próby wątrobowe.
A na koniec anegdota. Żona pana doktora też jest lekarzem. Pediatrą. Powiedzmy sobie szczerze – kiepskim pediatrą, który każdą pierdułę konsultuje z mężem. Pracuje w sąsiednim gabinecie. Kiedyś przyszłam po receptę i akurat nie było lekarza, jedynie pani doktor. Pielęgniarka zajrzała w dokumenty i stwierdziła, że pani doktor nie wypisze mi recepty, nie widząc mnie… Zaniosła kartę. Wychodzi i prosi mnie do środka. Wchodzę. Pani doktor pyta, na co jest ten lek o dziwnej nazwie? Wyjaśniam, że to nadciśnieniowy, o nowej formule – jedna tabletka składa się z substancji, które do tej pory przyjmowałam w dwóch kapsułkach. A dlaczego 5+5? No bo 5mg jednej substancji i 5 mg drugiej. Są jeszcze inne kombinacje, lek ma przedłużone działanie… Opowiadam, co wiem o działaniu tego specyfiku, a pani doktor słucha.. Wypisuje receptę i wychodzę. Koniec szkolenia:). Nawet nie zapytała, jakie mam ciśnienie ani poziom TSH (hormonu tarczycy).
I tak się teraz trochę obawiam, że jak ona zacznie leczyć pacjentów ze skomplikowanymi schorzeniami, to będzie ciekawie…

piątek, 14 marca 2014

Jak się pozbyć męża/syna/konkubenta?

Od kiedy zajmuję się Niebieskimi Kartami, umacnia się we mnie przekonanie, że trawestując klasyka, czarne nie zawsze jest czarne, a białe białe. I nie wszystko złoto, co się świeci. I nie każdy chłop z widłami to Posejdon.
Na początek kilka słów wyjaśnienia. Procedura  wygląda tak: Osobie pokrzywdzonej zakłada się NK. Następnie zwołuje się grupę roboczą, w skład której zawsze wchodzi policjant, najczęściej dzielnicowy, pracownik opieki społecznej, czasami ktoś ze służby zdrowia, pedagog ze szkoły - w zależności od potrzeb. Grupa musi spotkać się z ofiarą przemocy i sprawcą. Ustala plan działania, następnie każdy członek grupy - w ramach swoich kompetencji zawodowych - bierze się do pracy. Większość działań koordynuje się telefonicznie, informujemy się o tym, co dzieje się w naszej działce, o wizytach u nas osób objętych NK, żeby wszyscy byli na bieżąco.
Czasem jednak dajemy się zwieść. Czasem ulegamy stereotypom.
Przypadek 1.
Do opieki społecznej przychodzi babinka. Ma około 70 lat, mieszka na zapadłej popegeerowskiej wsi. Płacze, skarży się, że syn się nad nią znęca, pije, nie dokłada do budżetu domowego. Poruszone tą historią  panie zakładają Niebieską Kartę.Spotykamy się z synem. Ten zarzeka się, że on mamie nigdy krzywdy nie zrobił. Owszem, zdarza im się kłótnia, zdarza się, że pod sklepem ze znajomymi piwo czy dwa wypije. Nie pracuje, bo na razie (jest zima) pracy dla budowlańców nie ma. Jak się zrobi cieplej, ma obiecaną w lokalnej firmie...
He he - myślimy sobie. Gada tak, by się wybielić. No, ale wywiad środowiskowy, wizyty dzielnicowego zaczynają zmieniać nasze domniemania. Któregoś dnia dzwoni dzielnicowy. - Chcesz ze mną pojechać, zobaczyć? Jedziemy.
Wizyta niezapowiedziana. W domu skromnie, ale czyściutko, posprzątane, pozmywane. Babcia siedzi z kuzynką i plotkują przy kawce w najlepsze. Wyrodny syn  pracuje na podwórku. Jest początek lata, mężczyzna z dumą oprowadza nas po swoim gospodarstwie: przy domu grządki jak spod linijki, mnóstwo kwiatów, jakieś krzewy, drzewa owocowe obłożone kamieniami tak z metr od pnia, nawiezione obornikiem... Przycięty trawnik. Przed szopą w ogrodzie brukowany placyk, wybrukowana ścieżka do domu. To wszystko jego praca, chciał tam zrobić letnią kuchnię, ale mama nie pozwoliła, zbiera tam stare ciuchy, kanapy... Słowem, graciarnię zrobiła. Idziemy do domu. Zaczynamy wypełniać dokumenty, rozmawiamy, wtem babcia wchodzi nam w słowo i przez piętnaście minut nie daje nikomu dojść do głosu, monologując, jaki to jej syn niedobry, jak jej "nie uważa",  tydzień mieszkał u syna i konkubiny, a ona biedna sama była, a syn popija, a to, a tamto... Słucham słowotoku kobieciny i zaczynam rozumieć, dlaczego chłop ma czasem dość własnej matki. Po kwadransie babcia przerywa i idzie sobie zrobić herbatki, bo w gardle jej zaschło, a syn prowadzi nas "do siebie". Zajmuje dwa mikroskopijne pokoiki na poddaszu. Jeszcze nie widziałam, żeby facet miał taki porządek w pokoju! Pokazuje małe pomieszczenie, składzik, który chciał przerobić na łazienkę dla siebie, żeby nie przeszkadzać mamie. Mama się nie zgodziła, nie pozwoliła na przeprowadzenie rur, "bo to nie jego, tylko jej mieszkanie". W dalszej rozmowie wychodzi, że wyjechał do konkubiny, bo przyjechała kuzynka matki, a on, korzystając z jej obecności,  chciał odnowić pokój dziecku. Nie mieszka z nimi na stałe ze względu na mamę, która nie może być sama. Owszem, ostatnio pokłócił się z mamą, kiedy przyszedł po piwie, wszedł do siebie na górę a ta przyniosła mu dzienniczek św. Faustyny i kazała czytać......
Nie zazdroszczę mu. Wiem, wiek ma swoje prawa, babci należy się szacunek z racji wieku, trzeba jej dużo wybaczyć, ale też rozumiem mężczyznę, który dla opieki nad matką zostawił swoją kobietę z dzieckiem w sąsiedniej miejscowości i nie ma czasem cierpliwości, by wysłuchiwać gorzkich żali ....

Przypadek 2. 
Byli sobie mąż i żona i  dwoje dzieci. Mieszkali w kawalerce, on pracował na budowie, ona siedziała w domu i zajmowała się dziećmi. Pewnego razu zaproponowano jej szkolenie dla bezrobotnych. Poszła, poznała tam chłopaka, który ją zachwycił, oczarował, wielki zachwyt, wielka miłość. Postanowiła pozbyć się męża, ale tak, by to on był winny (alimenty!). 
Najpierw przestała gotować, prać i sprzątać. Mąż wyjeżdżał o 5, wracał o 18, głodny i zmęczony. Szedł do osiedlowego sklepu, kupował pęto kiełbasy na kolację i coś na kanapki na śniadanie. Do domu mu się nie spieszyło - jeden pokój, syf wszechobecny i krzyki żony... Często wypijał z kolegami piwo czy dwa... Kiedy wracał, żona robiła mu awanturę, a potem wzywała policję - mąż pijany, awanturuje się i znęca. Patrol robił notatkę, po trzeciej uznała, że jako ofierze przemocy należy się jej Niebieska....Policjanci założyli. 
Nikt, nawet jej własna matka nie potwierdził faktu znęcania się.  Rozwód był bez orzekania o winie, eks-mąż się wyprowadził, chłopak zostawił... Na osłodę zostały jej alimenty - po 500 zł na dziecko - i świadczenia z opieki społecznej, należne matkom samotnie wychowującym dzieci. Nadal nie pracuje, bo jak stwierdziła, dostaje miesięcznie ok. 1700 zł i tyle jej wystarczy. Poza tym nie będzie codziennie wstawać rano za najniższą krajową!

Tak na marginesie - coraz częściej słyszę o kobietach, które, planując rozwód z mężem, oskarżają go o znęcanie się i żądają wręcz Niebieskich Kart. Ma to im rzekomo pomóc o uzyskaniu orzeczenia o winie męża, eksmisji z domu czy mieszkania. Podobno tak radzą adwokaci...

Przypadek 3.
Natasza i Piotr. Małżeństwo z dwojgiem dzieci.Rolnicy. Ona, Rosjanka, rozwódka, 10 lat starsza od męża. Głowa rodziny. Despotyczna, nie znosząca sprzeciwu, decydująca o wszystkich aspektach życia rodziny.  Także o tym, w jakiej pozycji ma siedzieć mąż, rozmawiając ze mną (No nie zakładaj tak tych rąk, połóż je na kolanach! Ale prosiłam cię, nie zakładaj nogi na nogę! Jak ty, kochanie, siedzisz koło pani, nie garb się!) Izolująca męża i dzieci od jego rodziny. Beztrosko biorąca kredyty - miesięczna rata wynosi w tej chwili ok. 11 tysięcy złotych.  Ale o tym wiemy teraz - po czterech miesiącach obserwacji rodziny. I o tym, że pani jest świetną aktorką.
Natasza oskarża męża o znęcanie się. O przemoc wobec niej i dzieci. Ma już Niebieską. Mąż ze skruchą przyznaje, że raz, w lutym ubiegłego roku, uderzył. Pokłócili się, żona znów chciała dobrać kredytu. Przekonywał, tłumaczył, nic. W końcu żona zaczęła go szarpać za ramiona. On zaczął ją odpychać. Uderzył.Trafił w nos, poszła krew. Natasza zrobiła sobie zdjęcia komórką, z zakrwawioną twarzą, wydrukowała w formacie A4, nosi przy sobie i pokazuje w każdej sytuacji. A on już nie ma siły do życia. Prosty człowiek, nauczony od dzieciństwa, że inwestuje się to, co się zaoszczędziło. A tu takie kredyty, takie raty, które spłacają pieniędzmi za mleko. Ale wciąż dręczy go myśl, co będzie, jak któraś krowa zachoruje i/lub pogorszy się jakość mleka? Z czego zapłacą te gigantyczne raty? Sprzedadzą gospodarstwo i pójdą pod most? Siedzi w oborze od 5 rano, chucha i dmucha na krowy. Potem, na 7.30 odwozi dzieci do autobusu szkolnego. I na pole, bo 20 ha do obrobienia. Żona ciągle w rozjazdach, a to w mieście, a to na balet z dziewczynkami, a to na basen...I chciałaby, żeby on jej towarzyszył, bo przecież powinien uczestniczyć w życiu dzieci.
Żona twierdzi, że mąż jest agresywny w stosunku do niej i do dzieci. I powinien się leczyć psychiatrycznie, przyjmować leki. On nie chce i to też powód do kłótni. Tylko dlaczego agresywny ojciec odwozi dzieci do autobusu i często odbiera je ze szkoły? Dlaczego żona przyjeżdża z mężem na wizytę u psychologa, na spotkanie z zespołem, kiedy tylko on ma wezwanie? Dlaczego, kiedy przyjeżdża policja do rzekomej awantury domowej, dziewczynki bawią się z ojcem w oborze a żona jest w domu? Matka zostawia dzieci sam na sam z agresywnym ojcem?
Coraz bardziej skłaniam się ku temu, że to Piotr jest ofiarą psychicznego znęcania się żony. I że ona, starym zwyczajem radzieckim, chciałaby go widzieć w psychuszce... Ona przejmie gospodarstwo, on zostanie z kredytami... Za tą wersją przemawia też fakt, że bardzo podobnie postąpiła z pierwszym mężem, pozbawiając go majątku.

Chcecie zmienić swój stan cywilny? Z winy drugiej połówki? Jak widać, nic prostszego....

wtorek, 11 marca 2014

Zwykle robię tak: Wieczorem przygotowuję sobie zestaw ciuchów na kolejny dzień, żeby rano mieć te parę minut w zapasie i  spokojnie sobie wstać (o 6.00), nakarmić koty i psa, wziąć prysznic, umyć włosy, wypić herbatę, coś zjeść, popaćkać twarz makijażem... I około 7 wyjechać do pracy. No, chyba, że jadę szkolnym autobusem, to wówczas mam czas do 7.20, czyli w ogóle luzik. Ale. Ale czasem mi się nie chce kompletować mundurka wieczorem, wówczas rano muszę nieco przyspieszyć.
Właśnie tak było w ubiegłą środę. No nie chciało mi się i już. W końcu,  pomyślałam, e tam, raz kozie śmierć, w czwartek jadę na szkolenie do Giżycka, rano wstanę, coś z szafy wygrzebię, najwyżej pojadę do szkoły koło 8, raz na ruski rok mogę. No i... Wstałam, zadziwiająco szybko udało mi się pozbierać,  szukam czegoś do zjedzenia, 6.40 - telefon. Służbowy. Wiedząc, że telefon o tej porze to nic dobrego, patrzę, kto zacz. Kierowca autobusu. No, myślę sobie, pewnie nie odpalił i nie dowiezie dzieci na czas. Bywa. Odbieram i witam pana sakramentalnym: Co, nie odpaliliście?  - Odpaliliśmy - odpowiada kierowca. Ale jest inny problem. Włamanie było.... Włamali się do autobusu, spuścili paliwo i wyłamali drzwi do waszego garażu...
Szare komórki błyskawicznie się obudziły, wrzucam do torby laptopa, jakieś podstawowe kosmetyki, dobrze, że już się ubrałam i jadę, a właściwie lecę, do szkoły. Po drodze wybieram 997 i zgłaszam włamanie. Na miejscu okazuje się, że, na szczęście z garażu, w którym konserwator trzyma swoje narzędzia, w tym kosiarki, wiertarki i inny sprzęt, nic nie zginęło. Za to z autobusu spuścili ponad 100 litrów paliwa...Przyjeżdża patrol, spisuje notatkę i lecą dalej - mają zgłoszenie do wypadku. A my czekamy na śledczych. Na szczęście pojawiają się szybko, wypełniają tony papierologii. Od razu wiadomo, że sprawa do umorzenia z powodu niewykrycia sprawców. Nawet nie wzywają techników, żeby zebrali odciski. Niby wiem, że marne szanse na znalezienie kogokolwiek i jakichkolwiek odcisków, ale... Chociaż mogliby spróbować.
Jeszcze śledczy spisują zeznania kierowcy, kiedy na scenie, a właściwie szkolnym parkingu, pojawia się pan Józek. Pan Józek to cała historia. Lokator jednego z dwóch mieszkań w budynku szkoły, erotoman gawędziarz, zawracacz głowy i innych części ciała, plotkarz, donosiciel, słowem człowiek, który zjadł mi duuuużo nerwów. I do tego miłośnik ruskich papierosów, za to zdecydowany wróg wody. Po jego wyjściu pomieszczenie należy wietrzyć długo i skutecznie, jeśli się chce się mieć czym oddychać. No więc pan Józek maszeruje przez parking, bezceremonialnie otwiera drzwi do okradzionego garażu (szkolnego) i wyprowadza stamtąd rower. Żeby nie było - pan Józek świetnie wie, co się wydarzyło, bo asystuje już od mojego przybycia, odszedł dopiero na wyraźne życzenie policjantów. Teraz policjanci patrzą oniemiali, a pan Józek spokojnie otwiera swoją piwnicę i chowa rower, zostawiając wcześniej mnóstwo odcisków na drzwiach garażu i przedmiotach wewnątrz... Jeden ze śledczych opowiadał mi później, że miał wielką ochotę zatrzymać go na 48 godzin do wyjaśnienia - włamanie na ich oczach, do tego te odciski :)
Kiedyś opowiem o panu Józku i jego żonie Halince, bo -w sumie - to można by nawet pokusić się o napisanie książki o tej, jakże wdzięcznej, postaci.Ale dziś miałam taki dzień, że jeszcze mnie trzęsie. Ale o tym może wieczorem, jak się pozbieram.

piątek, 28 lutego 2014

Ludzie listy piszą

W oświatowym grajdołku zaczyna się ruch. Zwany też ruchem służbowym. Czasem też (po cichutku) bezruchem. 
Rozporządzenie jakieśtam któreśtam mówi, że do końca kwietnia dyrektor ma złożyć do swego organu (prowadzącego, rzecz jasna), czyli po ludzku mówiąc do gminy, powiatu, miasta, czy kto tam ich zasila finansowo, arkusz organizacji szkoły na przyszły rok szkolny. Czyli zgrabnie ujętą w tabelki rozpiskę - ile klas, ilu nauczycieli, jakie przedmioty, ile godzin, ile dzieci w klasach, ilu pracowników obsługi itp, itd. Przy okazji wychodzi - kogo zatrudnić, kogo zwolnić, kogo brakuje, komu brakuje (godzin)... Nauczyciele bez pracy, kandydaci na nauczycieli zaczynają już od początku lutego - marca rozwożenie podań. Lub, nowocześniej, wysyłają mailem CV i podanie, ewentualnie list motywacyjny. 
Dostaję i ja na szkolną pocztę podania o pracę. Czasem się uśmiechnę, widząc adres typu: buleczka@ cośtam.pl, albo kruszynka@...Zdarzyła się też kasiunia, sandrusia i ameline. No, ale to młode dziewuszki, świeżo po studiach, jakoś mnie to bardziej śmieszy, niż razi. Nie pomyślały, zdarza się, życie je nauczy. Odpisuję zawsze, że dziękuję za ofertę, ale nie planujemy zatrudnienia nauczyciela w danej specjalności. Ostatnio dostaję ofertę. Mail z adresu (dosłownie!) xyz222@ ........ Przekonana, że to spam, zaglądam na wszelki wypadek. Nie, to aplikacja nauczycielki, która chciałaby uczyć etyki. Rzucam okiem - ciekawe kwalifikacje. Najpierw pedagogika w "wyższej szkole gotowania na gazie", magisterka. Potem jeszcze ciekawiej - "Studium Etyczno-Filozoficzno-Społeczne w Paryżu, przeprowadzone przez Polską Misję Katolicką i KUL, Studia magisterskie na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, kierunek: filozofia teoretyczna, studia odbyłam w  Paryżu" 
Hmmmm.... Nawet mój padre wie, że światopoglądowo jestem neutralna, nawet bardzo, i nie przegina z rekolekcjami, mszami, wie, że raczej nikomu do kościoła na rekolekcje z dzieciakami iść nie każę. KUL traktuję z dużą rezerwą, nasłuchałam się co nieco. Ale studia na KUL w Paryżu? Ciekawe….
Odpisuję standardową formułką, że dziękuję, ale nie potrzebujemy i następnego dnia dostaję maila o treści: "Witam. Nie wiem czy słyszała Pani o zmianach jakie mają wejść od pierwszego września. Już na wniosek jednego ucznia dyrektor placówki będzie zobowiązany do zorganizowania lekcji z etyki, bądź religii innego wyznania. 
Wszyscy uczniowie/rodzice będą również wypełniać oświadczenie o wyborze etyki, religii, bądź żadnego przedmiotu. Rozporządzenie w tej sprawie ma wejść w drugim kwartale tego roku na skutek wyroku Europejskiego Trybunału Praw Człowieka.
 Do  Waszej szkoły mam niedaleko, dlatego wysłałam do Pani moje CV.
Pozdrawiam”
No tak. Dziękuję pokornie, że raczyła Pani w swych planach zawodowych uwzględnić naszą skromną placówkę….. Nie, jednak nie skorzystam. I nawet mnie to nie śmieszy, kurka, no…..

wtorek, 25 lutego 2014

Po co przychodzimy do sekretariatu?

Do napisania dzisiejszego postu natchnęła mnie rozmowa z moją półetatową sekretarką. Zaczęła się  od wizyty ucznia, który szukał u nas reklamówki, woreczka czy czegoś w ten deseń. Zapytany, po co mu  to cudo, najpierw zwiał, a za sekundkę zjawił się ponownie, wyznając, że musi schować... mokre slipki, bo właśnie wrócili z basenu, wrzucił mokre gacie do plecaka i już ma mokre książki i zeszyty....
Zatem - po co uczniowie przychodzą do sekretariatu?
1. Proszę pani, czy może mi pani skserować zeszyt/książkę/ćwiczenia/ściągę?
Strony książki, ćwiczeń, zeszytów kserujemy, bo zdarza się, że że osobnik zapomni czegoś, a na lekcji, żeby nie siedzieć bezczynnie, pracuje na kserówce. Podobnie z zeszytem - nie był w szkole, koledzy mieszkają daleko, skseruje, przepisze lub wklei, wykorzysta. W sprawie kserowania ściąg - mówimy stanowcze nie!
2. Ma pani plaster/wodę utlenioną/ bandaż/ krople miętowe? Opcjonalnie: boli mnie brzuch/głowa/paluszek.Opcja damska: mam okres, ma pani nospę/podpaski?
Mam, zawijam, zalepiam, zakrapiam, smaruję altacetem, oglądam.... Pielęgniarka jest raz w tygodniu, w środę rano, a katastrofy w ruchu lądowym i inne przypadki wydarzają się codziennie. No, prawie codziennie.
3. Czy może pani pożyczyć blok/mazaki/przedłużacz/ nożyczki/kolorowy papier/taśmę/kredki i milion innych niezbędnych nastolatkowi rzeczy?
Jak mam, to pożyczę, często na wieczne nieoddanie. W przypadku co cenniejszych akcesoriów (nożyczki, linijki) krzyczę za pożyczającym: Tylko tam jest napisane: Wróć do mnie!
4. Jest pan/ pani..... ? Opcja: Nie wie pani, gdzie jest pan/pani/ kolega..... ?
Oczywiście, że wiem, ale nie powiem :P Czasem mam ochotę powiedzieć, że schował się pod biurkiem.
5.Zwolni mnie pani z ... (najczęściej religii i wf) ?
Zasada obowiązująca w szkole: Zwalnia wychowawca w porozumieniu z nauczycielem na pisemną lub telefoniczną prośbę rodzica. Jak nie ma wychowawcy, to ja. No, ale wielu optymistów idzie do wychowawcy bez kartki od rodzica, jak nie zwolni, to uderza do mnie. A może akurat stanie się cud???
6. Mam wolną godzinę, przyszedłem pogadać. Opcja: Mam problem, przyszedłem pogadać.
Niezależnie od tego, co robię, trzeba zostawić i wysłuchać. Jeżeli mam coś naprawdę ważnego, umawiamy się, że spotkamy się później.
7. Ma pani ciastka? Mogę cukierka?
Gimnazjaliści są jak szarańcza - zjedzą wszystko. Niech no tylko wypatrzą, że masz coś słodkiego.... Nie ma zmiłuj, wyżebrzą i  wyżrą. Taki wiek... Rosną :)
8. Proszę pani, a on......
Mimo, że jest nauczyciel na dyżurze na korytarzu, to często (zwłaszcza najmłodsi) przychodzą do mnie na skargę. Starsi, zwłaszcza gimnazjaliści, przychodzą poskarżyć się na jawną niesprawiedliwość nauczycielską. Rozmowy bywają ostre. I głośne.
9. Mogę zadzwonić?
Zawsze. Gorzej, jak chce zadzwonić i nie zna numeru :).

Jest jeszcze milion innych powodów, żeby stanąć w drzwiach:).  Ale bez tych wizyt życie byłoby nudne....

sobota, 22 lutego 2014

Coś przegapiliśmy

Ciągle myślę o wczorajszej rozmowie..... I o otaczającej nas rzeczywistości.
Szykuje mi się wakat na stanowisku sprzątaczki. W skrócie: U pani Joli, jakieś trzy - cztery lata temu, po badaniu mammograficznym, wykryto guzek w piersi. Ponieważ mama pani Joli miała raka piersi , więc wykonano szereg badań i diagnoza - nowotwór. Operacja, usunięto część piersi, węzły chłonne, rekonwalescencja trwała sporo ponad rok, no, ale pani Jola wróciła do pracy. Jednak szybko okazało się, że to zbyt duży wysiłek dla niej i "ciągnie" zwolnieniami do emerytury - czyli jeszcze jakiś miesiąc lub dwa. Fama, że odchodzi, poszła w świat i na jej miejsce mam już .... 8 chętnych. Pensja - najniższa krajowa, a nalatać się z miotłą i mopem trzeba, wieczorem ręce ładnie bolą (wiem, bo w wakacje, kiedy panie miały wolne, sprzątałam korytarze).
Wczoraj przyszła mama moich dwóch byłych już uczennic. Kobieta, która wiele lat była księgową, ale firmę rozwiązano, a ona, z wykształceniem średnim, w wieku 50+, szuka jakiejkolwiek pracy. Teraz pracuje w jakiejś prywatnej firmie, teoretycznie jako sprzątaczka, ale musi się pojawić w pracy o 3 rano, przyjąć towar, rozdysponować na stanowiska, zrobić rozliczenia rachunkowe, posprzątać biura, wydać towar do rozwiezienia do sklepów.... Jak sama mówi - przynieś, wynieś, pozamiataj. Nie byłoby jeszcze tak źle, gdyby miała prawo jazdy. A tak, mąż wstaje w środku nocy, odwozi ją 15 km, wraca do domu, pośpi jeszcze godzinkę i jedzie do swojej firmy. Jest zawodowym kierowcą.
- Wie pani, tak się martwię o niego, bo niewyspany, żeby gdzieś nie przysnął, żeby nie miał wypadku - opowiada mi elegancka kobietka, która w żadnym razie na to 50+ nie wygląda. -A z tą pracą to jest fatalnie, no ale muszę, szukam czegokolwiek, bo Zosia ma jeszcze dwa lata studiów przed sobą, a Ewa jest w pierwszej klasie liceum i też bardzo chciałaby na studia... Pracowałam jakiś czas na poczcie, ale nie miałam umowy na stałe i jak przyszły zwolnienia, to nam nie przedłużono umów....
A córki państwa są rzeczywiście zdolne - jedna, stypendystka fundacji Dzieło Nowego Tysiąclecia już od początku gimnazjum, zaczęła właśnie studia magisterskie - po inżynierskich. I już zapowiedziała, że od przyszłego roku przenosi się z Olsztyna do Warszawy, bo tu nijak nie może znaleźć pracy choć na część etatu, żeby - z jednej strony - nabywać doświadczenia, z drugiej -zacząć się samodzielnie utrzymywać. Pracowała trochę w ubiegłym roku, no, ale kryzys i etatu brak... W Warszawie ma już coś obiecane, zwłaszcza, że średnią na studiach ma wysoką, chociaż nie przekłada się na wysokość stypendium... A po studiach najprawdopodobniej wyjedzie za granicę. Bo takich inżynierów magistrów z dobrą znajomością angielskiego i niemieckiego potrzebują. I pomoże finansowo Ewie, żeby też skończyła studia....
Pamiętam obie dziewczyny ze szkoły. Zdolne, trochę nieśmiałe, ale pracowite, zawsze uśmiechnięte, zawsze gotowe do pomocy..... Ile godzin Zośka przesiedziała w szkole, pomagając z niemieckiego, angielskiego i matematyki dzieciakom ze świetlicy!. Ile konkursów dla dzieci zorganizowała!. Potem zastąpiła ją Ewa, chociaż ona nie była już tak przebojowa.
Takich ludzi nam trzeba. A dziewczyny? Zapewne wyjadą po studiach, jak wielu moich uczniów, szukać lepszego, normalnego życia za granicą.
Coś przegapiliśmy. Ciągle przegapiamy.

piątek, 21 lutego 2014

Tam, gdzie ciepło...

No to sobie pojechałam. Na ferie. Do Egiptu, wygrzać stare kości, wyłączyć telefon, komputer, żeby mi nikt gitary nie zawracał chociaż tydzień. Zobaczyć co nieco. No i plan zrealizowałam, wygrzałam się nad basenem, pochlapałam w tymże, zaliczyłam próbę podtopienia się w wodzie o głębokości 140 cm (pływam bardzo średnio, muszę mieć grunt, bo inaczej.... no właśnie).
W Egipcie byłam pierwszy raz. To, co najbardziej rzuciło mi się w oczy - to wszechobecne posterunki policji. Jedziesz przez pustynię, wkoło piaszczyste góry - o takie:
Z jednej i drugiej strony drogi. Nagle wyrasta coś w rodzaju zagrody: kamienny murek, jakaś palma, budynek... Oaza ze sztucznie doprowadzoną wodą (?). Obok, przy drodze, wieża strażnicza, uzbrojony policjant, beczki po ropie wypełnione piaskiem na srodku drogi, barierki... Check point. Kontrola. Czasem sprawdzają, czasem machną ręką - jedź dalej. Takie posterunki są przy wjeździe i wyjeździe z miasta, przy lotnisku, gdzieś na środku pustyni... Wrażenie niesamowite.
Kolejna rzecz - kobiety w chustach, abbayach, hijabach... Po kilku dniach, po wyjściach na ulicę, nagabywaniu handlarzy doszłam do wniosku, że to całkiem niezły sposób na uwolnienie się od natrętów. Chusta na łeb i już nikt cię nie dotknie.
Stroje muzułmanek to temat na dłuugie opowiadanie.... Moim zdaniem jest tak: teoretycznie każda kobieta decyduje, na ile się zasłania, czy nosi chustę i jak, ale w praktyce zalezy to od tradycji rodzinnych jej i męża... Tak wyglądało to przy basenie:
Zwróćcie uwagę, że dwie kultury: bikini i hijabu, zgodnie funkcjonują koło siebie. Panie mają też swoje stroje kąpielowe, nie mogłam się oprzeć, żeby nie zrobić zdjęcia. To coś w rodzaju całościowego kostiumu z długim rękawem, na to tunika, i oczywiście zakryte włosy. Panie w tym pływają, i to jak!
W "moim" hotelu było wiele egipskich rodzin, dzieci miały akurat ferie zimowe. Poza tym mnóstwo Rosjan, też grzeją się w egipskim zimowym (he, he) słońcu. Wielu z nich osiedliło się na stałe w nadmorskich kurortach, co widać po ilości sklepów z rosyjskojęzycznymi napisami, rosyjskojęzyczną obsługą.
  
Sklep w centrum Hurghady
Na szczęście mało Polaków, bo, niestety, nasi rodacy dają popisy, jakich mało. Uczą Egipcjan wulgaryzmów, wmawiając im, że to zupełnie przyzwoite słowa... A już popis na lotnisku ... Ale po kolei.
Mieliśmy wylecieć o 22.30. Po przyjechaniu na lotnisko okazało się, że mamy jakieś dwie godziny opóźnienia. Na lotnisku siedzieli już Rosjanie, którzy mieli opóźniony samolot do Rostowa o ..5 godzin. Cóż więc zrobili nasi dzielni rodacy? Nabyli co nieco w sklepie bezcłowym, rozpoczęli konsumpcję, śpiewy, tańce, ogólną integrację.... Ba, jeden z panów chciał nawet zrobić striptiz, nie zauważając, że wokół jest sporo dzieci! No żesz jakby nigdy % nie widzieli!
Podsumowując - tydzień spokoju, w cieple, bez telefonu i laptopa dobrze mi zrobił. Zwiedziłam trochę, obeszłam grobowce w Dolinie Królów, świątynię w Karnaku, zobaczyłam Morze Czerwone, palmy, trzcinę cukrową, targ arabski - i jakoś przyjemniej czeka się na wiosnę :)

wtorek, 7 stycznia 2014

O Orliku uffff……



O roku ów! kto ciebie widział w naszym kraju! – pisał Wieszcz Adam w Panu Tadeuszu. Tak sobie czasem myślę, że mogłabym stworzyć epopeję. O Orliku mym… W zasadzie przyszkolnym. W zasadzie nie moim – bo gminnym, ale na administrowanym przeze mnie terenie, z przyklejonym do szkoły budynkiem, szumnie zwanym zapleczem, z przyłączonymi mediami (czyli: nie moje, ale z mojego budżetu opłacam prąd, wodę, ścieki, śmieci…). Z sezonowo zatrudnianym przez gminę na umowę o pracę i przeze mnie na umowę zlecenie pracownikiem. Czyli- nie moje, nie gminne, nasze. Lub niczyje.
Samą budowę wspominam koszmarnie. Najpierw rycie boiska, nawożenie ziemi, potem ogradzanie całej posesji i wymiana chodników. Dwa miesiące wakacji i część września w kurzu, pyle smrodzie, w oparach dymu papierosowego, alkoholu (pracownik musi, inaczej… umrze – tłumaczył brygadzista), urozmaiconych kłótniami, negocjacjami, telefonami do inspektorów nadzoru (było ich trzech), organu prowadzącego i Bóg wie, gdzie jeszcze. W tym czasie nauczyłam się, że chodnik to „ciąg pieszy”, a teren pod boisko jest „rytowany”, podsypka składa się z trzech frakcji różnej grubości ziarna…Mapy i plany czytałam perfekcyjnie (ja – dyslektyk!) Jeszcze troszkę, a zdobyłabym uprawnienia geodety, inspektora nadzoru budowlanego i elektryka do 1 KW.  No, ale w końcu postawili, uroczyście otworzyli, cud , miód i orzeszki po prostu. Na wychowaniu fizycznym można było wyjść na boisko, ba, część wychodziła nawet w trakcie „normalnych” zajęć, chociaż na kilka minut, robiąc sobie „przerwę rekreacyjną”. Wszystkich ciekawiło :).
No i trzeba było zatrudnić ludzia do opieki nad tym cudem. Oczywiście, najlepiej, gdyby zgodzili się nauczyciele – społecznie – spędzać całe popołudnia na boiskach w imię wdzięczności, że taka dziura dostała Orlika. Jednak nauczyciele wypieli się zadkami (o niewdzięczni) i zaczęły się poszukiwania. Najlepiej wf- isty. Najlepiej z uprawnieniami trenerskimi z piłki nożnej czy siatkowej. Praca w wakacje przez cały tydzień, od 10 do 21 z przerwą od 12 do 14. W trakcie roku szkolnego – od 16 do 21. Zimą – od pierwszych śniegów do wiosny – bezrobocie. W obowiązkach – sprzątanie szatni, toalet no i obu boisk. Za najniższą krajową.
Chętni jakoś nie pchali się drzwiami i oknami, więc w ramach oszczędności zatrudniono bezrobotnego w charakterze pracownika interwencyjnego. Był to niejaki Krzyś, trzydziestoparoletni absolwent podstawówki. Krzysiu przez pierwszy sezon był rewelacyjny. Grał z dzieciakami, porządek na boiskach i w szatni miał jak w pudełeczku, czasem jeszcze pomógł paniom sprzątaczkom w szkole. Ideał. Niestety,  Krzyś cierpiał na dziwną przypadłość – czasem włączał mu się szwendacz. Zostawiał wtedy wszystko – pracę, rodzinę, zaczynał chlać, brał jakieś pieniądze (często wyciągnięty matce ostatni grosz, kiedyś 2, 5 tysiąca utargu z parkingu, na którym pracował) i ruszał w Polskę. Wracał po tygodniu – dwóch- czasem trzech jak wymarcowany kocur – brudny, głodny, beż bagażu. Czasem długo po nim przychodziły mandaty – za jazdę na gapę, za bójki….  No i w drugim roku pracy, gdzieś latem, włączyło mu się…. Zamknął Orlika, wsadził klucze do kieszeni i poszedł w siną dal… Nie było go ze trzy tygodnie. W międzyczasie został zwolniony dyscyplinarnie, wymieniliśmy na szybkiego zamki, zrobiliśmy inwentaryzację i zaczęliśmy szukanie nowego pracownika.
A że ja dupa wołowa jestem, co to się nad każdym użali, to zaproponowałam męża swojej byłej uczennicy. Mieli wówczas troje malutkich dzieci, czwarte w drodze, żadnego dochodu, na pomoc rodziców nie mogli liczyć…. No i zatrudniono naszego Karolka. I się zaczęło. Karolek z patologicznej rodziny był, więc o takich drobiazgach jak sprzątanie, czystość w łazience, miał mgliste pojęcie. Ile myśmy się natłumaczyły, napokazywały: podłogi zamiatamy, zmywamy mopem. Jak woda brudna, zmienić. Brodzik spryskujemy płynem dezynfekującym, przecieramy, płuczemy. Toalety zalewamy preparatem, szorujemy szczotką, płuczemy. Płyny pooklejałyśmy plastrem i podpisałyśmy – do brodzika, do kibla, do podłogi. No i po jakimś miesiącu nawet załapał, problemem było czyszczenie boisk, ale tu pomógł pan woźny, jakoś poszło. Pierwszy rok był ok., w drugim… no cóż, Karol przestał dbać o cokolwiek, pestki słonecznika leżały malowniczymi wzorkami na chodnikach wokół boisk, a nawet – o zgrozo- walały się na boiskach. Karolek dostał opiernicz, jeden, drugi, parę razy przekazałam jego pracodawcy (czyli urzędowi gminy), co się dzieje…. Nie na wiele się to zdało, Karolek pił kawkę z kolegami i koleżankami, pluł pestkami jak oni i grał namiętnie w karcioszki. Jakoś się przemęczyliśmy do końca października, Karolek zakończył pracę i raczej nie ma co liczyć na kolejny sezon na Orliku….. A, rodzina w międzyczasie powiększyła się o malutką Waneskę i Alfreda….
Jednak co roku, gdy tylko pracownik Orlika kończy pracę, pojawia się problem – bo póki nie ma śniegu i zbyt dużego mrozu, panowie chcą sobie pograć. Zwykle rozwiązywaliśmy to w ten sposób, że dawałam klucze jednemu z nich, czyniąc go odpowiedzialnym, grali sobie, potem zwracali mi klucze. Klucze mają też wf-iści, więc czasem pożyczali od nich, informując mnie, ze będą grać.
No, ale w tym roku „zepsuł mi się” pan wf-men. Wracam ci ja w sobotę z Olsztyna – a mój Orlik świeci niczym choinka. Ki czort? Pierwsza myśl – jakiś wariat włamał się i wyczynia cuda. Podjeżdżam pod szkołę – nie, to pan wf-men i gromada jego kolegów grają sobie najlepsze w piłkę. Podchodzę i pytam go, co wyczynia. Wielce oburzony komunikuje mi, że grają sobie. Na pytanie, czy nie powinnam o tym wiedzieć, wzrusza ramionami i z głupim uśmieszkiem truchta w głąb boiska. O nie – myślę sobie, nie zamierzam za tobą biegać. Dziś rano telefon do urzędu, wspólne – ponowne- ustalenie zasad. Ma mnie informować, w końcu – mimo, że to nie moje, odpowiadam materialnie za ten chlewik. Oświadczam mu to, biedny, z jawną niechęcią na paszczy przyjmuje do wiadomości.
Nie miała baba roboty, wybudowała sobie Orlik….

niedziela, 5 stycznia 2014

O tym, jak dobrze być niepełnosprawnym, czyli jak ojciec dostał mercedesa.



Dawno temu, kiedy mój szanowny ojciec był jeszcze czynny zawodowo, zrobił uprawnienia diagnosty samochodowego i prowadził stację diagnostyczną w swoim zakładzie pracy. Po latach okazało się, że jedno z urządzeń miało przebicie w słuchawkach i ojciec częściowo utracił słuch – w jednym uchu prawie całkowicie, w drugim – w znacznym stopniu. Nieodzowny więc był aparat słuchowy, bo mama miała już serdecznie dość wrzeszczącego telewizora, problemów z dogadaniem się z ojcem (spryciarz, czytał z ruchu warg, ale spróbujcie go zawołać z drugiego pokoju czy stojąc bokiem…), nieodebranych telefonów…. Ojciec długo się opierał, w końcu, sam widząc, że to nie przelewki, poszedł do lekarza i dostał swój pierwszy aparat, zwany przez nas cybuchem.
Cybucha – czyli „serce” urządzenia - zakładało się za ucho, miał przezroczystą rurkę zakończoną gumową nakładką, którą wkładało się do kanału słuchowego. Był duży, nieporęczny, trzeba było regulować głośność za pomocą pokrętełka na cybuchu. Często wyładowywał baterie, a ojciec narzekał, że boli go od niego ucho. Ogólnie – nie polubili się i czasami mama toczyła boje, by ojciec założył aparat, bo trudno się z nim porozumieć. No i jakiekolwiek załatwienie spraw spadało na mamę – trzeba było pójść z ojcem do urzędu, do lekarza, do sklepu… Obawiał się, że nie dosłyszy, przekręci, przeinaczy.
Drugi aparat to był prawdziwy Mercedes w porównaniu do poprzedniego! Mała wkładka douszna, niewidoczna na zewnątrz i kosztująca majątek…. Na szczęście raz na pięć lat NFZ częściowo refunduje zakup aparatu. Ojciec bardzo go szanował, co wieczór starannie czyścił, suszył, i odkładał na miejsce. Aż pewnego dnia…
Wieczorem, oglądając telewizję, wpadł na pomysł, że zjadłby parę jabłek.. Poszedł do piwnicy, przyniósł jabłka i , swoim zwyczajem, obierał je scyzorykiem na gazetę, kroił, wycinał środki i zjadał ćwiarteczki…. W międzyczasie umył aparat, wysuszył i położył na gazecie. Postanowił, że rano wyrzuci obierki do kompostownika. Jednak idąc do piwnicy dołożyć do pieca zawinął obierki w gazetę i wrzucił do pieca. Jak przekonał się rano – razem z aparatem……
Nie było wyjścia, musiał wrócić do cybucha. Na szczęście po roku przysługiwał mu nowy aparat. Znów wizyta u lekarza, wycisk ucha i jest – nowiutki, wygodny.
Nowy aparat po pół roku okazał się bublem. Pierwsza naprawa - piszczy, nie działa. Naprawa gwarancyjna, odesłany do firmy w Olsztynie ( właściwie do olsztyńskiej filii firmy). Wraca pocztą. Po dwóch tygodniach to samo. I tak sześć razy. Za każdym razem wraca w gorszym stanie, albo w ogóle nie naprawiony. Po którejś naprawie filtry, które są na końcu aparatu, odczepiają się i zostają w uchu. Laryngolog wyciąga ich kilka z ojcowego ucha. Mimo wyraźnych próśb, żeby nie wysyłać aparatu pocztą – rodzice przyjadą i ojciec sprawdzi na miejscu czy działa – za każdym razem przychodzi pocztą.
Wreszcie mama miała dość tych zabaw i, za pośrednictwem siostry, postanowiła złożyć pisemną reklamację. Pismo, napisane przy pomocy rzecznika konsumentów, siostra zanosi do siedziby firmy i…. przedstawicielka nie chce go przyjąć, bo… nie jest pewna, że napisał je ojciec. Wkurzona siostra dzwoni do siedziby firmy i tam wysyła pismo.
I cud! Tydzień później telefon do ojca, sam prezes warszawskiej centrali  zaprasza go do Olsztyna – na pobranie wycisku ucha, dostanie nowy aparat na koszt firmy. Umawia się na dogodny termin (rodzice muszą dojechać jakieś 120 km). W umówionym dniu czeka prezes, protetyk słuchu ze Śląska (podobno najlepszy fachowiec w firmie) i milutka jak nigdy przedstawicielka z Olsztyna. Szef przeprasza, opowiada, że niedawno przejął kierowanie firmą – z dobrodziejstwem inwentarza – i niestety, takie kwiatki się zdarzają. Mama opowiada przeboje z naprawami, prezes notuje (oburzyły go zwłaszcza zostające w uchu filtry). Przy okazji wychodzi na jaw, że dwa razy aparat… w ogóle nie trafił do naprawy. Panienka szczebiocze, płonie wdzięcznym rumieńczykiem…. No cóż, starsi ludzie, ze wsi oddalonej 120 km, zawracają głowę, to można ich olać, może nie przyjadą, może dadzą na spokój, po cóż się wysilać???
Dwa tygodnie później znów spotkanie w tym samym gronie w punkcie w Olsztynie. Ojciec dostaje nowy aparat, protetyk tłumaczy, że aparat musi się dostroić, że przez dwa tygodnie może wydawać dziwne dźwięki, być za cichy, za głośny… Prezes jeszcze raz przeprasza i daje kontakt do siebie – gdyby się coś działo z aparatem – proszę dzwonić.

I taka refleksja. Moi rodzice są ludźmi sprawnymi, jeżdżą samochodem, nie boją się wyprawy do dużego miasta, w dodatku mają w Olsztynie córkę, u której można się zatrzymać, wypić herbatę czy przenocować. A co ze starowinką, której nie ma kto zawieźć? Która mieszka gdzieś za Gołdapią czy innym Przygranicznym miastem? Machnie ręką, rzuci aparat w kąt i albo założy stary, albo będzie chodzić bez. Mówimy o komforcie życia starszych ludzi. Czasem wystarczy rzetelnie wypełniać swoje obowiązki…..