środa, 31 lipca 2013

Segregując śmieci, oszczędzasz planetę…



ale zupełnie możliwe, że przy tym zajęciu trafi cię szlag.

Na zebraniach wiejskich w lutym i marcu w całej gminie gorącym tematem był wywóz śmieci „po nowemu”. Padało mnóstwo pytań dotyczących ceny, sposobu segregacji, podpisywania umów i innych, praktycznych kwestii. Włodarze gminni uspokajali, że wszystko będzie w porządku, umów z zakładem usług komunalnych nie trzeba będzie rozwiązywać – wygasną z mocy prawa, a wszelkie nowe umowy, dokumenty mieszkańcy będą dostarczać w czerwcu – jak już będzie wiadomo, kto wygrał przetarg na wywóz śmieci itepe.
No to czekamy. Gdzieś pod koniec kwietnia gruchnęła wieść, że jednak musimy wypowiedzieć umowy dotychczasowemu „śmieciarzowi”. Będąc w urzędzie, wzięłam wzór wniosku, skserowałam razy kilkadziesiąt i dawaj roznosić po wsi! Dałam dołapnie każdemu dziecku z rodziny mieszkającej w domu jednorodzinnym, porozkładałam w  sklepach, a potem zamieniłam się w punkt pośrednictwa – zbierałam wnioski i odwoziłam do ZUK.
(Tu wyjaśnienie – księgowość mojej szkoły prowadzona jest przez urząd gminy. Każdą fakturę, rachunek, inny dokument płatności muszę opisać i podstemplować w szkole, a potem odwieźć do gminy do księgowości. Jestem w gminie 3-4 razy w tygodniu. Ludzie ze wsi o tym wiedzą i często proszą o przekazanie dokumentów, odebranie pieniędzy czy przywiezienie jakiegoś dokumentu. Ze wsi do miasteczka gminnego jest ok. 10 km, bilet trochę kosztuje, a ja jestem mało asertywna;)
Przy którejś kolejnej wizycie w ZUK miła pani oświadczyła mi, że … jednak wnioski o rozwiązanie umowy nie są potrzebne! Umowy wygasną z mocy prawa. No żesz….
No nic, oddałam, pogadałam i rozesłałam wici po wsi, że rozwiązanie umowy już nieaktualne.
W drugiej połowie czerwca koleżanka na BIK gminy znalazła nowe „wnioski śmieciowe”.  Znów wydrukowaliśmy, rozpowszechniliśmy…. Koło 20 czerwca pojawiły się książeczki z informacjami o kwotach  i wnioski, które trzeba było złożyć do… 25 czerwca. Wyobraźcie sobie teraz, jak długa kolejka osób, które składały wnioski, stała 24 i 24 czerwca przed jednym z pokojów w urzędzie gminy. Panie pracowały na zwiększonych obrotach, do pomocy przydzielono im jeszcze stażystki, a mimo to pod drzwiami kłębił się spory tłumek.
Przyznaję, kusiło mnie, żeby nie sortować śmieci i mieć wszystko w nosie, ale… Ekologia, wpojone zasady, wreszcie przyzwyczajenia (sortowałam śmieci już wcześniej) zwyciężyły.
Jakoś to przeszliśmy, na tablicach ogłoszeń zawisły nawet informacje o terminach odbioru śmieci sortowanych i niesortowanych.
No i zaczęło się. Pierwszy problem- worki w określonych kolorach. W niektórych miejscowościach, przy okazji odbioru śmieci niesortowanych, wszystkim, jak leci, dawano worki do sortowania. U mnie nie. Dostałam worki od kuzynki, ona akurat nie sortuje. Pierwsze „sorty” popakowałam w worki z napisem „ZUK Ciechanów”. No, ale ważne, że kolor miały odpowiedni:)
Wczoraj, po całym miesiącu oczekiwania, miał nadejść uroczysty dzień – pierwszy odbiór śmieci sortowanych! Już od rana grzecznie wystawiłam wory, modląc się, żeby przechodzące drogą psy nie zainteresowały się ich zawartością. Niby pudełka po jogurtach umyte, puszki po karmie wypłukane, ale psi nos jest jednak czulszy od ludzkiego… I tak jakoś zleciało do 14. Wyjrzałam przez okno – moje worki stoją, jak stały. Dzwonię do jaskini smoka. Pytam, czy wywiozą, czy mam zabierać, bo boję się, że psy rozwłóczą zawartość.
- Tak, tak, kochaniutka, już ktoś od was ze wsi dzwonił – zaszczebiotała sekretarka – Niech zostaną, wywiozą na pewno.
Akurat. Koło 18 wyprowadzam psa na spacer – wory stoją. Obsikane przez psy, ktoś dołożył jeszcze na wierzch butelkę po napoju i papierki po lodach. Zła jak pingwin zaprowadzam psa do domu i ciągnę moje worki na posesję.
Rano znów telefon do smoka. Dowiaduję się, że już jadą, bo się nie wyrobili… W piżamach znów taszczę moje wory (3 plastików z puszkami i tzw. odpadami wielomateriałowymi, 1 ze szklanymi) przed bramę. Jem śniadanie i widzę, że przyjechali! Taką małą półciężarówką. Co za radość! Lecę więc po worki na wymianę. I dowiaduję się, że mogę dostać jeden na szkło i jeden na plastiki. Na miesiąc! Tłumaczę panu, że po miesiącu mam trzy wory plastiku i reszty – taką mam produkcję miesięczną. Poza tym, skoro powiedziano, że wymiana „worek pełny = worek pusty”, to poproszę trzy za trzy. Dyskusja jest dość gwałtowna, w końcu dostaję trzy worki na plastiki i jeden na szkło. Idę do domu i odechciewa mi się śniadania…..
I tak sobie myślę – rzucić w diabły to segregowanie – trzy kosze na śmieci, worki w różnych kolorach, walić wszystko do kontenera, zapłacić to 5 zł miesięcznie więcej i mieć w d** szczytne idee oszczędzania surowców wtórnych i ochrony planety….

poniedziałek, 29 lipca 2013

Sraluch

Uprasza się o nieczytanie przy jedzeniu.
Wczoraj podjechałam sobie do mojej szanownej szkoły, na plotki z koleżankami. Pitu pitu i zeszłysmy na temat naszego pierwszoklasisty, nazwijmy go Jaś. Bo wrzesień się zbliża i znów się zacznie...
Ale po kolei. Jaś, dziecko grzeczne, miłe i sympatyczne, w wieku pięciu lat zaczął miec pewien problem. Mianowicie - nie kontrolował swojej fizjologii i zdarzało mu się zrobić w spodnie to pierwsze i to drugie. Zdarzało mu się w przedszkolu, zdarzało i na podwórku. Koledzy bardzo go lubili, ale mamy coraz częściej zabraniały zapraszać Jasia do domu na wspólne zabawy. Bo potem trzeba było prać koce, narzuty, wykładziny i dywany. Ba, bywało, że trzeba było prać kilkakrotnie, a nawet wyrzucić, bo zapach był nie do wywabienia. U Jasia w mieszkaniu - pokoju z kuchnią - też nie było warunków do zabawy. Pozostawało podwórko, a w chłodne i deszczowe dni chłopiec czuł się trochę samotny...
Przyszła pierwsza klasa i problem zaczął narastać. Jaś brzydko pachniał już od rana, w klasie smród był nie do opisania. Wzywana mama nie przychodziła, nie odbierała telefonów, a jak już się pojawiła, to zabierała chłopca do domu z połowy lekcji i już nie przyprowadzała. Poza tym wpadła na genialny pomysł, żeby jej nikt gitary nie zawracał - nie puszczała małego do szkoły. Do problemów fizjologicznych doszły problemy z nauką. Nauczycielka, Baśka, była załamana. Jak zostawić dziecko po lekcjach na zajęcia wyrównawcze, jak tak śmierdzi, że usiąść koło niego nie można? Okropieństwo. Okna w klasie pootwierane, wieczne wietrzenie, codzienne przecieranie podłóg i krzeseł domestosem.... W końcu zarządziła, że każdy siedzi tylko na swoim , podpisanym krześle. Oszczędzę wam opisu, jak wyglądało po zakończeniu roku szkolnego. Powiem tylko, ze znacznie zmieniło kolor, mimo codziennego przecierania środkami dezynfekującymi. 
Baśka w desperacji stwierdziła, ze zacznie małego przebierać i już. Doszło do tego, że inne dzieci w klasie przesiadały się, odsuwały z ławkami, mając dość tego smrodu. No i Baśka, w przerwie między lekcjami, wychodziła z Jasiem do toalety, kazała mu ściągać brudne gatki, dawała czyste (kupiłyśmy z 10 par slipków), brudne pakowała do woreczka, pokazała, jak mokrą chusteczką wytrzeć pupę.... Od podstaw, jak maluszkowi. Po dwóch - trzech tygodniach mały nadal robił w gatki, ale już nauczył się sam przebierać. Wchodził do kabiny i powtarzał swą mantrę: ściągam buty, spodnie, majteczki... Wycieram pupę papierem... Biorę nawilżaną chusteczkę i wycieram pupę... Nakładam czyste majtki... Nakładam spodnie..... Zawiązuję buty.....
Niestety, bez pomocy mamy nie udało mu się nadrobić zaległości i będzie powtarzał klasę. Nowa pani już zapowiedziała, że nie będzie go przebierać - nie jest w stanie, no i w sumie to jej decyzja.
A mama? No cóż, to temat na oddzielną historię. Mama rozstała się z tatusiem i zażywa wolności. Ma w nosie dzieci, po pół roku walki, w ferie zimowe wybrała się do lekarza, który - rzekomo - wykluczył przyczyny fizjologiczne. Wydaje mi się, że tzw. normalny rodzic zrobiłby wszystko, żeby pomóc, wyleczyć swoje dziecko. Ba, ostatnią koszulę by sprzedał... A mama pozostawiła to wszystko swojemu biegowi. Złożyłyśmy wniosek do sądu, zobaczymy, co będzie dalej.
A wrzesień za pasem....

niedziela, 28 lipca 2013

Sowy i kot, czyli szyjemy!

Czasami człowiek musi, inaczej się udusi - głosi znany utwór muzyczny:). W moim rodzinnym domu wyznawało się zasadę - jak najwięcej rób sama, wtedy zaoszczędzisz, a i satysfakcja z własnoręcznie wykonanej pracy pozostanie. Stąd też nikomu nie przyszłoby do głowy zamawiać malarzy do malowania ścian czy oddawać spodnie do podłożenia do krawcowej. Myślę, że byłby to dyshonor i wstyd...
Maszyna do szycia w domu była od zawsze. Pierwszy - łucznik, napędzany pedałem, z szafką, ślubny prezent mojej mamy. Szył tylko ściegiem prostym. Nie można było nim obrzucić brzegu tkaniny, dlatego szyłyśmy szwem krytym (chyba tak to się nazywa), albo obrzucałyśmy ręcznie.Do dziś lubię szyć. Pamiętam, kiedyś zrobiłam szytą świąteczną dekorację do klasy - Mikołaj, choinki, prezenty.... Wyglądała ekstra i służyła, w różnych aranżacjach, przez kilka lat. W sumie to nie wiem, co się z nią stało, pewnie powędrowała do kogoś i zalega w czeluściach szafki.
Mam ostatnio parcie na szycie maskotek. Zaczęło się od sowy - poduszki i poszło dalej. Oto efekt pracy w ostatnich dniach. Zdjęcia z telefonu, więc bardzo średniej jakości.
Tak się prezentuje cała trójka.
Sowa

Sowa nr 2. Musze coś jeszcze wymyślić z oczami, bo wygląda na ślepą sowę:)

Kot. Tak naprawdę sowa, ale ostatecznie przerobiona na kota:). Baardzo grubego kota.

Planowałam też uszycie samochodu dla siostrzeńca, z czerwonego pluszu (takiego, jak sowa nr1), ale... kompletna porażka. Samochód wyszedł nieforemny, puścił na szwie i nie nadaje się do niczego. Schowałam go, może się przyda jako materiał do następnych maskotek:)

sobota, 27 lipca 2013

rodzina, ach, rodzina...

Tak sobie ostatnio rozmawiałyśmy z koleżankami. Niegdyś na wsi ludzie mieli kilkoro dzieci ze względów praktycznych - miał kto pracować w gospodarstwie, pojść "na odrobek" do sąsiada, zająć rodzicami na starość.... Jedno, czy dwoje dzieci nie gwarantowało zwłaszcza tego ostatniego - dzieci często wyjeżdżały do miasta - i już nie wracały na wieś. Więc, jeżeli mieliśmy spore stadko, były pewne szanse.... Rozmawiałyśmy, rozważając, ilu samotnych starszych ludzi mamy wokoło. Wychowali kilkoro dzieci, postawili duże domy... i zostali sami... Niestety, dziś dzieci wyjeżdżają w poszukiwaniu pracy do dużych miast, za granicę i - co niestety widzimy coraz częściej - zapominają o rodzicach.
Moi rodzice kilkadziesiąt lat temu również postanowili postawić duży, rodzinny dom. Kupili działkę, zaczęli budowę sposobem gospodarczym. Nie spieszyli się, córki były jeszcze małe, mieli wygodne mieszkanie w bloku,  materiałów budowlanych brakowało, ogółem budowa zajęła im około dziesięciu lat. Może dalej mieszkaliby w bloku, gdyby nie fakt, że siostra mogła okazyjnie kupić mieszkanie w dobrym miejscu Olsztyna. Rodzice szybko wykończyli dom, przeprowadzili się, a mieszkanie sprzedali i dofinansowali siostrę:). 
Dom rodziców jest duży, dwupiętrowy, z potężnymi garażami, w których ojciec, emerytowany mechanik, naprawia jakieś "złomy". I dom, i działka wokół wymagają sporo pracy i zastanawiam się, co będzie za parę lat. Coraz częściej myślę o tym, która z nas zajmie się rodzicami, jak pogodzimy to z pracą? Bo w zasadzie już trzeba zaglądać, dopilnowywać, pilnować.... Kwiatki z ostatnich dni:
Tata
Postanowił poprawić coś pod tarasem. Postawił sobie drabinę, wszedł na nią, na wysokośc ok 3 m i zaczął pracę. Nagle drabina zaczęła się odsuwać. Tata uświadomił sobie, ze za nim stoi duży pień, jeśli spadnie na niego, połamie się jak nic. No i skoczył ze spadającej drabiny w drugą stronę. Efekt: tylko obdarty łokieć o ścianę, podarty but. Mogło się skończyć dużo gorzej.
Mama
Schodziła do piwnicy, pominęła jeden schodek, potknęła się, wpadła na futrynę. Rozcięła czoło, na szczęście niezbyt mocno. Opuchlizna i zsinienie zeszły na oko, wygląda, jakby ją ktoś pobił i od tygodnia nie pokazuje się publicznie. Dobrze, że tylko tak się skończyło, mogło być duuużo gorzej.
I jak zostawić ich samych?

piątek, 26 lipca 2013

Motorek życia

Tydzień na wariackich papierach. Wariackie tempo życia, ciągle w podróży, brak czau na wszystko - chlewik w domu.
Ale po kolei.
Nic mi się nie  chce. Mam doła, znów, zdaje się, nawrót depresji,  z której niedawno wyszłam, i znów ciężko będzie mi się pozbierać, i na pewno zajmie mi to trochę czasu. Oczywiście na zewnątrz wszystko jest ok, nawet najbliżsi nie wiedzą, ile kosztuje mnie podniesienie tyłka z łóżka i wykonanie najprostszych czynności. Sprawy pracowe, zawodowe i inne obowiązki odsuwam, jak tylko się da, na szczęście nic specjalnego się nie dzieje i mogę sobie na to pozwolić.
Zrozpaczona po tragicznej śmierci mojego weścika, postanowiłam popatrzeć na ogłoszenia sprzedam/oddam zwierzęta. Bo doszłam do wniosku, że jakiegoś psiaka muszę mieć, i jeśli mam go wziąć - to tylko teraz, kiedy zostało jeszcze trochę wakacji i mogę go oswoić z nowym domem, zsocjalizować itp. Przerzucam, przerzucam i nagle.... jest. roczny west. Jakieś 200 km ode mnie. Dzwonię we wtorek. Owszem, państwo chcą go oddać za symboliczną kwotę, ale już jakaś pani jest wstępnie umówiona. Jezeli się nie zdecyduje, to jestem następna w kolejce.
- Nic nie dzieje się bez przyczyny - mawia Kaśka Enerlich, znajoma niegdyś dziennikarka, dziś pisarka z Mazur. Myślę więc sobie - jeżeli jest mi pisany, to będę miała pieska - rocznego, więc już odchowanego, ale jeszcze na tyle młodego, że przystosuje się do nowego domu, kotów, zwyczajów. Zresztą - westy to takie stwory, że szybko adaptują się do nowego otoczenia i nowych warunków. Czekam więc całą środę, wieczorem nie wytrzymuję, wysyłam smsa do właścicielki. Odpisuje, że wszystko rozstrzygnie się w czwartek. No dobrze, poczekam. W środę o 22 z minutami sms - "Czy mogłaby pani przyjechać jutro po psa?" Szybka narada - jedziemy. W czwartek rano zbiórka w pełnej gotowości - smycze, koce, potem 4 godziny w samochodzie - i oto jest - Spark. Typowy west, ciekawski, ruchliwy. Na razie bardzo interesują go koty, ale myślę, że wszystko ułoży się w ciągu kilku najbliższych dni.
A ja? Muszę odpocząć. Nadmiar emocji mnie przytłacza, znów wracają dziwne wspomnienia, znów się dołuję....
A z życia wsi - wczoraj na "moim" jeziorze utopiło się dwóch facetów. Budowlańcy, pracujący przy budowie hotelu w okolicy. Popili, kiedy złapała ich ułańska fantazja, we trzech wsiedli do kajaka i wypłynęli na jezioro. Już zmierzchało, była 21. Kajak się przewrócił, jeden dopłynął sam do brzegu, dwóch się utopiło.... Akcja poszukiwania trwała gdzieś do północy, kiedy szłam spać, na jeziorze pulsowało niebieskie światło z łodzi ratowniczej...... Mieszkali na stancji u sąsiada. Ot, ktoś się "ucieszy", że "tatuś zarobił".... Straszne.
Dziś jestem rozbita, przybita i mam ochotę przespać cały dzień. Nie wiem, zobaczę, co zrobię. Mam do uszycia dwie maskotki, może to mnie trochę wyrwie z marazmu?
W takim razie idę do roboty. Sparki liże mnie po stopie:)

poniedziałek, 22 lipca 2013

Nie do wiary....

Jeszcze w to nie wierzę. Głupia, bezsensowna śmierć małego weścika, który niedawno skończył półtora roku.... Który był moim przyjacielem.....
Zaczęło się w ubiegłym tygodniu. Znajomi, właściciele suczki- westa, zaproponowali, że wezmą do siebie na kilka dni pieska. Suczka ma cieczkę, może jakieś szczeniaczki się pojawią...
Było mi to, przyznam, na rękę. Planowałam kilkudniowy wyjazd, musiałam komuś powierzyć opiekę nad psem. Poza tym - znajomi mają westa od lat, pieski się znają od jakiegoś czasu i bardzo lubią. Słowem - żadnych przeszkód, same plusy. Zawiozłam zwierza z całą wyprawką, zabawkami, jedzeniem....
W piątek wybrałam się do Warszawy, odwiedzić znajomych. Wieczorem telefon. Znajomy wjeżdżając na posesję potrącił mojego psa. Weterynarz, kiepskie rokowania, trzeba czekać do rana. W sobotę o 5.30 wsiadłam do samochodu i pognałam do domu. Cały czas w kontakcie telefonicznym ze znajomymi. Pies musiał przejść operację. Nie obudził się.....
Nie chcę nawet pisać, co o tym myślę. Targają mną sprzeczne uczucia i cieszę się, że nie mam broni.....Serio.
Jeżeli znacie kogoś, kto ma dorosłego westa i chce się go pozbyć - oddać lub sprzedać - to dajcie znać. Wiem, że są ludzie, którzy nie mają czasu dla tych, było nie było, absorbujących piesków, przeliczyli się z siłami, nie mogą się nimi dostatecznie zaopiekować....
I dalej nie wierzę.
No nie wierzę i już.

środa, 17 lipca 2013

Przedpremierowe czytanie "Zakład pogrzebowy przedstawia"

Mam taki zwyczaj, że co poniedziałek kupuję Angorę. W mojej wsi na ogół jest osiągalna, a znajduję tam całkiem przyzwoity przegląd artykułów z prasy polskiej i zagranicznej. No i w ostatniej znalazłam rozdział z książki Petera Wilhelma "Zakład pogrzebowy przedstawia!. Dobrze, że do nas trafiłeś." Przeczytałam, nieźle napisane historia o problemach z wyniesieniem ciała zmarłego właściciela mieszkania - składziku rzeczy wszelakich. Rzecz dziele się w Niemczech. Siostra zmarłego zgłasza się do zakładu pogrzebowego, ustala warunki pogrzebu. Najpierw jednak trzeba wynieść ciało z mieszkania. Tu pojawia się problem. Zmarły był zbieraczem, gromadził w swoim mieszkaniu wszystko, co wygrzebał na śmietnikach. Panowie udają się na miejsce, przez kilka godzin manewrują, wreszcie udaje im się wynieść ciało. Mieszkańcy domu cieszą się, że wreszcie zniknie straszliwy fetor, a pracownicy zakładu pogrzebowego przez długi czas zmywają z siebie smród tego mieszkania...
Postanowiłam kupić i przeczytać całą książkę. Poszperałam w sieci i okazało się, że to ... blog właściciela zakładu pogrzebowego  z Niemiec, pisany zresztą od wielu lat. Znalazłam ksiażkę na allegro, przyszła dziś rano. Pochłonęłam 3/4 w zasadzie za jednym posiedzeniem, no, z małymi przerwami na ugotowanie czegoś do zjedzenia. 
Fajna wakacyjna lektura - czytadło. Czytając, porównuję zwyczaje żałobne w małej wsi w Polsce z obyczajami niemieckimi. Jakże się różnią! U nas ciągle jeszcze pogrzeb to uroczystość gromadząca rodzinę, przyjaciół, sąsiadów - nie do wyobrażenia, żeby w ceremonii uczestniczyły dwie czy trzy osoby. Nawet pogrzeb Miecia - lokalnego pijaka, którego pożegnaliśmy (my, mieszkańcy wsi), zgromadził ponad 20 osób.
A tam - no cóż, co kraj, to obyczaj. 
Reasumując - książka do przeczytania. 
Zdjęcie z bloga autora:
http://bestatterweblog.de/zaklad-pogrzebowy-przedstawia/

wtorek, 16 lipca 2013

Dla dziewczynki:)

Niedługo jadę w gości do dawno nie widzianych przyjaciół. Mają roczną córeczkę. Co kupić maluszkowi, którego w dodatku jeszcze nie widziałam? Uszyłam więc sowę - przytulankę. Sowa jest polisensoryczna - uszyta z tkanin o różnej fakturze, wypchałam ją włókniną. Między nią umieściłam ścinki szeleszczącej folii. Mam nadzieję, że spodoba się Dziewczynce.
Trudno oddać jej kolory, zwłaszcza, jak się fotografuje telefonem. Tak mniej więcej się prezentuje:




poniedziałek, 15 lipca 2013

15.07

No i ten jeszcze lepszy dom okazał się być.... no, nie jest tak źle.
Ale od początku.
Była sobie rodzina: mama, tata, syn, córka i alkohol w dużych ilościach. Czasem dali sobie po pysku (mama tacie i odwrotnie), czasem kochali się niezmiernie (wszyscy), zdarzały się dni z miłością jednostronną (mama i tata do alkoholu). Ale zdarzył się dzień, kiedy mama chwyciła nóż i zaciukała tatę. To było dawno... Dzieci trafiły do rodziny zastępczej, do domu dziecka, do krewnych..... I tak dziewczynka tułała się po ludziach  do pełnoletności.Chłopiec nie tułał się tak długo, bo w wieku 15 lat trafił do więzienia. Na osiem lat. Za co? Nie wiem, przypuszczam, że musiał to być rozbój albo zabójstwo.
Dziewczyna, kiedy skończyła 18 lat,  wyjechała z rodzinnego miasteczka i trafiła do mojego miasteczka. Tu trochę pracowała, poznała chłopaka, zakochała się, zaszła w ciążę.... Zamieszkali razem i urodził się synek. Oboje rodzice byli (i są) bardzo młodymi ludźmi.Ważne - rodzice tatusia to też alkoholicy.... No i młodzi zamieszkali w mieszkaniu wynajętym od kuzyna. Zapuścili chałupę, zadłużyli, odcięto im wodę, prąd, gaz.... Wtedy tatuś po raz pierwszy uderzył mamę, zagroził, że ją zabije. Wystraszona dziewczyna zadzwoniła po policję i tak dostała się im niebieska karta. Po spotkaniu z dzielnicowym, paniami z opieki, z nami wszystkimi, zaczęli pracować nad sobą. Zmienili mieszkanie - wynajęli zapuszczoną norę bez prądu (trzeba podłączyć), gazu, z brudnymi ścianami. Słowem - do remontu. Pojawił się też brat dziewczyny - właśnie opuścił więzienie.
Byłam u nich w piątek. Synek od początku wakacji jest u babci - matki rodzeństwa, które nie chcą mieć z nią nic wspólnego, no, ale babcia to babcia - i wnuka bardzo chciała zobaczyć. Odsiedziała swoje i podobno się zsocjalizowała, ma dobrą opinię w okolicy. Młodzi z bratem powoli remontują mieszkanie. Idzie im jak krew z nosa, ale sami przyznali, że po raz pierwszy od trzech lat mają trochę czasu dla siebie, bez dziecka. I trochę zaszaleli, ale już jest w porządku i biorą się do roboty. Do końca miesiąca skończą. Mają trochę problemów z prądem, ale są w trakcie załatwiania podłączenia. I jakoś, powoli, prą do przodu.
Patrzyłam na nich i myslałam - i tak dobrze sobie radzą, jak na ludzi, którym nikt nigdy nie pokazał, jak wygląda prawdziwe życie rodziny, domowe obowiązki, odpowiedzialność.... Trzeba będzie pewnie im trochę pomóc, podpowiedzieć, popchnąć palcem - ale mam nadzieję, że będzie dobrze.
I mimo swoich paskudnych doświadczeń znajdą miejsce w życiu.

czwartek, 11 lipca 2013

12.07

Czasem trafia mnie szlag. Taki szlag zawodowo- pracowo- sytuacyjny. Kiedy? Gdy opadają  mi ręce z bezsilności....
Dzisiejszy dzień. Trzy rodziny objęte procedurą niebieskiej karty. Wizyty w domu, w towarzystwie dziewczyny z opieki społecznej.
Dom pierwszy.
Pan domu- alkoholik. Nie trzeźwieje od pół roku, potrafi mieć we krwi i 4 promille. I żyje, funkcjonuje w takim stanie. Właśnie wrócił z odtrucia, ma załatwiony ośrodek, 7 tygodni odwyku. Nie chce iśc, bo rodzina, bo lato, można zarobić, dorobić.... Pójdzie zimą.... Dwie godziny gadania i przekonywania. No, może pójdzie. W każdym razie zadzwonił do ośrodka i umówił się. A, zapomniałam dodać - pan znęca się nad rodziną psychicznie, straszy, że się powiesi, itp.
Dom drugi to cała historia.
Matka wykupiła mieszkanie zakładowe za pieniądze, które dostała od córki, a następnie przepisała mieszkanie na córkę- która, notabene, nie mieszka tam od lat i ma swój okazały dom. W mieszkaniu przebywa jeszcze dwóch braci. Mama - schorowana, bracia - jeden rencista, drugi alkoholik. Siostra chciałaby wyrzucić braci z mieszkania, podburza mamę do działania. I kłocą się, wyzywają.... Szans na porozumienie nie widzę. No, chyba, że zaczną ze sobą rozmawiać, zamiast pisać pisma....
Dom trzeci.
Matka alkoholiczka, pozbawiona praw do dzieci. Dziećmi zajmuje się babcia. Poszłyśmy, żeby zgodziła się na leczenie odwykowe. Odmówiła, bo przecież chodzi na terapię stacjonarną..... A po terapii regeneruje się, chlejąc pod okolicznymi sklepami.

W każdym domu spędziłam trochę czasu. Jestem powiernikiem, terapeutą i doradcą. Każda historia to odrębne ludzkie nieszczęścia, kłopoty, łzy, złość i nienawiść. Nasiąkam nimi, myślę jeszcze dlugo.... Jak pomóc, co zrobić...
A jutro jeszcze lepszy dom. Podobno.
Ale o tym jutro.

12.07

Witajcie
Pewnego dnia postanowiłam pisać pamiętnik. Żeby było ładnie i estetycznie, cytując frazę piosenki, znalazłam sobie skrawek miejsca na bloggerze. O czym będzie? O codzienności mojej prowincji, o mnie, o pasjach, zainteresowaniach, ale też o pracy w różnych jej aspektach. O życiu...