środa, 9 sierpnia 2017

Obóz pracy


Mąż wstaje po czwartej, czasem wpół do piątej. Cichutko, by nie obudzić domowników, idzie do łazienki, wstawia wodę na herbatę i ubiera się do pracy. Zimą cieplej, w kalesony, spodnie dresowe, wreszcie robocze, nakłada podkoszulek, koszulki, ze dwa swetry. Latem lżej, robocze spodnie, jakaś koszula "robocza" kupiona w lumpeksie, podkoszulek, żeby nie spaliło pleców przy pracy na dworze. Wszystko to całą noc leżało złożone na taborecie w przedpokoju, tak, jak je poskładał dzień wcześniej, rozbierając się po pracy. Ubranie robocze zmienia się raz- dwa razy w tygodniu. Częściej zmienia się bieliznę i skarpetki.
Gwiżdże czajnik. Nad uchem słyszysz ciche "Zrobisz mi kanapki"? Wstajesz. Jest przed piątą i właśnie zaczyna się twój dzień. Mogłabyś mu zrobić kanapki dzień wcześniej, ba, wiele kobiet spojrzałoby na ciebie z wyrzutem, że w dobie równouprawnienia sam mógłby sobie zrobić kanapki. Te kanapki to jednak tylko pretekst. Te pół godziny, czterdzieści minut to czas na spokojną, poranną rozmowę z jeszcze przytomnym mężem. - Jadę dziś na zakupy do miasta, coś potrzebujesz? - Kup nożyki do golenia i piankę, już mi się kończą. Dowód od samochodu jest na komodzie. - Jasiu znów narozrabiał w szkole, no taki niedobry jest, mówię ci, nie mam na niego siły. - Dobra, wrócę, to z nim pogadam. - Może w niedzielę pojedziemy do moich rodziców, festyn u nich jest. - Dobra, pomyślimy, zobaczymy jaka będzie pogoda - toczysz co rano dialogi o codzienności. Wyrywasz męża tylko dla siebie chociaż na parę minut.
Jest piąta trzydzieści. Pod bloki na osiedlu zajeżdża autobus albo bus. Nazywają go "obozem pracy". To własność jednego z największych przedsiębiorców budowlanych w okolicy. Mąż zabiera plecak z jedzeniem, termosem i wychodzi, wyglądasz przez okno. Z każdego bloku, jak mrówki, wychodzą ludzie, zbierają się w grupki po dwóch – trzech i znikają we wnętrzu pojazdu. Jadą do punktu zbiorczego – 15 km dalej. Tam przesiadają się na kolejne trasy. Jeżeli twój mąż ma szczęście, czeka go jeszcze jakieś pół godziny drogi na budowę. Jeżeli nie, będzie jechał jeszcze długo, nawet dwie godziny. Czas dojazdu nie wlicza się do czasu pracy.
Masz czas do siódmej. Wtedy obudzisz dziecko,wyprawisz do szkoły, pojedziesz do pracy – o ile pracę masz. Jest jeszcze dużo czasu. Nie chcesz hałasować, wiec postanawiasz pójść na plotki do mamy, teściowej czy sąsiadki. One też już nie śpią – każda zrobiła kanapki mężowi, synowi, wnukowi... Życie na twoim osiedlu zaczyna się przed szóstą.
Oficjalnie twój mąż pracę zaczyna o siódmej. Różnie to jednak bywa. Powinien pracować osiem godzin, ale ma płacone od godziny, poza tym czasem trzeba nadgonić, przyspieszyć, zmieścić się w terminie... Czas pracy jest więc umowny, czyli "tyle, ile trzeba". W trakcie ma ze dwie przerwy na posiłek. Zjada to, co przyniósł z domu, chyba, że jest zima – wtedy zwykle dostaje jeszcze "posiłek regeneracyjny", zwykle zupę zamówioną gdzieś w okolicznym barze. Dobre i to. Jeśli pracuje wewnątrz budynku, to ma przynajmniej znośne warunki – nie kapie na głowę, nie pali słońce, nie smaga wiatr. Jeżeli jest na zewnątrz – ma przechlapane.
Na bazę zjeżdżają o osiemnastej. Tam znów busowo – autobusowe roszady, każdy wsiada w swój i około 18.30 wysiada przed blokiem. Brudny, umorusany, nierzadko w pyle, niczym czort. Ostrożnie zdejmuje robocze ciuchy i układa na taborecie. Będą na jutro. Myje się, zjada obiad, zasiada przed telewizorem i podrzemuje. Trochę rozmawia z synem, trochę z tobą. Jest piekielnie zmęczony po całym dniu. Po dwudziestej kładziecie się spać, zresztą robi tak większa część pracowników firmy, bo trzeba wstać o świcie.
I tak codziennie. W sobotę też, ale sobota to dzień wyjątkowy, bo praca kończy się o czternastej. Jest więc szansa, że w domu będą nawet koło piętnastej, szesnastej. Macie cały wieczór dla siebie. Mąż wraca, latem idzie na działkę, zimą usiłuje coś zrobić, naprawić w domu, pobawić się z dzieckiem. Czasem zrobicie towarzyskiego grilla z sąsiadami, odprężycie się, pożartujecie...
Dzień za dniem, tydzień za tygodniem. Przez palce przecieka dorastanie dzieci,starzenie rodziców, żony, siebie samego, wydarzenia we wsi. Tylko czasem ze zdziwieniem unosi brwi, słysząc, że dziadek Malinowski nie żyje od miesiąca, a córka koleżanki skończyła szkołę i wychodzi za mąż. Ze zdziwieniem konstatuje, że znów coś go ominęło, że uciekła kolejna dekada życia...
Ty już dawno nauczyłaś się żyć "z mężem – ale bez męża" – sama robisz zakupy, sama wozisz dziecko do lekarza, pomagasz teściom, rozwiązujesz sprawy dzieci, chodzisz na wywiadówki...
Ludzie myślą, że żyjesz w luksusie. Twój mąż przecież tak dobrze zarabia, tyle pracuje... Yhy. Oficjalnie pracuje za najniższą krajową. Resztę dostaje pod stołem. Wszystkie wypłaty są w gotówce, więc sprawę załatwia się w białych rękawiczkach. Gorzej, jak ma wypadek, jest na zwolnieniu, bo wówczas świadczenie ma naliczane od oficjalnej pensji... No, ale dzięki takim operacjom firma w cuglach wygrywa kolejne przetargi na roboty budowlane.

Jak pracownicy nazywają swoją firmę? Obóz pracy.

środa, 1 lipca 2015

Kraj mój... taki piękny lub: moja mała ojczyzna.

Jedziesz przez  miasteczko. Gdzie okiem sięgnąć, tłumy ludzi, barierki, rzędy samochodów. Menażeria wychodzi na jezdnię, idzie środkiem.
Rajd. Już za dwa dni rajd.
Wchodzisz do Biedronki. Jak okiem sięgnąć - palety z towarem, wyładowane po brzegi kosze i sapiący z wysiłku, przeciskający się z trudem ludzie.
Rajd.
Pod oknem, dniami i nocami, warczą silniki ekskluzywnych terenówek, starych klekotów - wszystko oklejone plakietkami, reklamami. Rejestracje z całej Europy. Chcesz pojechać do pracy, na zakupy - załóż, że w drodze spędzisz dwa-trzy razy więcej czasu. Jedź uważnie - wielu udzielają się rajdowe emocje.
Rajd już niedługo.
Chcesz w weekend odwiedzić przyjaciółkę, podskoczyć do znajomych? Pracujesz i chcesz autem dotrzeć do pracy? Zapomnij. Droga dojazdowa - albo droga obok twojego domu -  będzie zamknięta.Przez cały weekend, chyba, że jesteś szczęściarzem, to tylko przez parę godzin. Rower, a najlepiej pieszo - o ile zdołasz przekonać ochronę, że musisz tam dotrzeć. W tym roku nie ma przepustek nawet dla pracowników hoteli.
No, ale  jest rajd. 
Masz pecha i twój dom stoi przy trasie rajdu? Nastaw się na brudne okna, pełno kurzu w domu, zadeptane podwórze, połamany płot, zdeptany ogród. Zwierzaki pozamykaj, kury połap, krowy zostaw w oborze. Jeśli masz gospodarstwo, spodziewaj się, że zdepczą uprawy, połamią kukurydzę, na łąkach zostawią góry śmieci i miny - niespodzianki. Nie zdziw się, jeśli poturlają sobie twoje baloty ze słomą lub sianem. W wersji ekstremalnej - możesz dojrzeć kibica na dachu obory czy domu.
W końcu to tylko rajd.
A po rajdzie szutrową drogą koło twojego domu można będzie przejechać tylko czołgiem, więc już zacznij się modlić, żeby jak najszybciej pojawiła się równiarka i zasypała koleiny.
Szacunki mówią, że na rajd może przyjechać ok. 10 tysięcy kibiców. 
Zielone (?) płuca Polski i siedem cudów Mazur witają!

sobota, 30 maja 2015

Obrazki z życia prowincji

Obrazek pierwszy.
Po zakończeniu spotkania w jakże zacnym, wydawałoby się, gronie radnych i przedstawicieli miejskich spółek w prowincjonalnym urzędzie, wyciągam z bagażnika trzy wielkie reklamówki i czarny wór na śmieci ciuchów i, uginając się nieco pod ciężarem, niosę do ośrodka pomocy społecznej. Przy wejściu do urzędu stoi grupa radnych i z zainteresowaniem przygląda się, jak, w sukience i na obcasach, siłuję się z moimi pakunkami....... Nikt nawet drzwi nie przytrzymał.

Obrazek drugi
Z bagażnikiem załadowanym papierowymi ręcznikami, papierem ksero i innymi zakupami podjeżdżam pod szkołę. Akurat jest przerwa. Wyciągam karton papieru, reklamówkę i natychmiast pojawiają się chłopcy z gimnazjum, którzy oferują pomoc, zabierają ode mnie pakunki. Podchodzą kolejni, pytają, czy mogą pomóc...

Dzięki ci, Panie, żeś nam dzieci na przyzwoitych, empatycznych ludzi pozwolił wychować.

piątek, 15 maja 2015

Podróże kształcą :D

Jutro jest ślub naszej koleżanki z podstawówki.
Nasza wspólna przyjaciółka, od kilku lat mieszkająca w Anglii, postanowiła przylecieć - siedziały w jednej ławce wiele lat. Poszła na całość - nowa, elegancka sukienka, buty - wszystko starannie przedyskutowane i obejrzane przez nas na skype. Elegancka bielizna, żeby w hotelu wśród koleżanek  nie świecić starymi majtami ;). Doszłyśmy do wniosku, że najlepiej będzie, jak wszystko kupi wcześniej i przywiezie - będziemy miały dziś wieczorem i jutro czas na pogaduchy, zamiast biegać w poszukiwaniu rajstop czy innych pomadek. 
Rano chwyciła walizkę, najpierw podróż pociągiem, potem autokarem na  lotnisko. Walizka w dłoń i do odprawy. Sięga ręką do kieszonki w walizce.... Ooooo, nie ma biletu. Otwiera walizkę - widzi garnitur, męskie koszule, koszulki.... Gdzie jej walizka?! Szybko orientuje się, że najprawdopodobniej wzięła z luku bagażowego autobusu cudzy bagaż. Na wymianę nie ma czasu, informuje tylko przewoźnika, że pomyliła bagaże, drukuje bilet na lotnisku i z torebką (dosłownie) przylatuje do Polski. Jest goła i wesoła, więc zamiast plotek mamy kompletowanie garderoby na jutro.
- Nawet majtek nie mam na zmianę! - wrzasnęła na powitanie na lotnisku. 
Śmiejemy się jak głupie już którąś z kolei godzinę, wyobrażając sobie minę tego biedaka, który zamiast garnituru znalazł w walizce damskie fatałaszki..... 
Życzcie nam miłej zabawy, bo jutro czeka nas szoping przedweselny :D
 

czwartek, 7 maja 2015

Dzieciaci kontra bezdzietni

... i pamiętaj, nigdy nie zatrudniaj młodych matek! - brzmiała jedna z ostatnich "dobrych rad wujka Staszka", którymi zasypali mnie doświadczeni dyrektorzy, kiedy dopadła mnie pomroczność jasna i postanowiłam kierować szkołą. Pamiętam moje święte oburzenie wtedy - jak to? W szkole? Nie zatrudniać dzieciatych? Eeee, kolejna rada z kategorii wysłuchać i zapomnieć.
Życie weryfikuje nasze poglądy. I tylko krowa ich nie zmienia.
Przez ostatnie osiem lat w sumie urodziło nam się w szkole sześcioro maluchów. Mamy chodziły na macierzyński, rodzicielski, wychowawczy, a potem wracały do pracy. Bywało różnie. Czasem był problem ze zorganizowaniem szkolenia - bo mama musi pojechać nakarmić. To się maleństwo pochorowało i trzeba nagle szukać zastępstwa. To pani nie może pojechać na wycieczkę (choć się deklarowała), bo nagle nie ma z kim zostawić dziecka. Itp, itd. Normalna sprawa, rozumiemy, organizujemy zastępstwa, ktoś przyjdzie wcześniej, ktoś zaopiekuje się dwoma klasami, pani bibliotekarka weźmie na lekcję biblioteczną.....
Bo szkoła to taki specyficzny zakład pracy. Tu nie da się powiedzieć: Dobrze, nie przychodź, twoje spotkania przełożymy na jutro. Albo: Odwołam twoje spotkania, wizyty, wyjazd, etc. Tu jest grupa dzieci, która musi mieć zagospodarowaną każdą godzinę zgodnie z planem. Względnie - wolną godzinę, ale obowiązkowo pod nadzorem nauczyciela. Nie mogę wejść do klasy i ogłosić: Dobra, macie godzinę wolnego, róbcie, co chcecie. Odpowiadam za ich bezpieczeństwo.
Dlaczego o tym mówię? W ostatnim czasie sporo się zmieniło. Dwie nauczycielki są na zwolnieniach, do tego doszła moja tygodniowa nieobecność. Zresztą - już wcześniej zaczęły się pojawiać dziwne sygnały ze strony dwóch dzieciatych, dwudzietnych konkretnie. Dyskoteka po południu? Nie, nie może przyjechać na godzinę - ma małe dzieci. Zmiana planu lekcji? Poproszę zawsze na 9, mój Szymek nie lubi wcześnie wstawać, a muszę go rano do przedszkola odwieźć. Wywiadówka? Ojej, znów? A muszę być? Nie mam z kim dzieci zostawić....Do tego - przyjazd do pracy równo z dzwonkiem na lekcje i wybieganie z pracy od razu po zakończeniu lekcji. A że uczeń prosi o wytłumaczenie czegoś po lekcjach? Nie mam czasu! Reprymenda? Jaka reprymenda, za co? Przecież pracuję 18 godzin!
Nie, pracujesz 40, tak zapisano w Bardzo Ważnej Ustawie. I masz pomóc dziecku, taka twoja rola. I możesz mieć na ósmą, masz mieć wywiadówkę.. Bo jesteś pracownikiem, takim samym jak inni, a organizacja twojego życia osobistego należy do ciebie. To, że ci pomagamy, że cię zastępujemy, to nie nasz obowiązek, a uprzejmość. W dodatku (a tak jest w obu przypadkach dwudzietnych) pomagają ci babcie, dziadkowie, na których publicznie narzekasz, ale wymagasz od nich dyspozycyjności i pomocy w opiece nad dziećmi, ba, nawet w prowadzeniu domu.
- Wiesz, że teściowa odmówiła mi opieki nad Wandzią w piątek, jak jedziemy na wycieczkę? Jestem w szoku - zakomunikowała mi ostatnio jedna dwudzietna. - Jak ona śmiała, jak mogła? - grzmiała ze świętym oburzeniem w oczach.
Ano mogła. Ona wychowała już swoje dzieci, jest osobą starszą, schorowaną i może pomóc dzieciom- ale nie musi. Zajmowanie się od rana do późnej nocy ruchliwą dwulatką może być ponad jej siły, zresztą - po co ma się wysilać, jeśli po powrocie synowa skrytykuje sposób ubrania/nakarmienia/bawienia się z wnuczką.
A teraz, kiedy brakuje kilku nauczycieli, dwudzietna nagle potrzebuje dnia wolnego. Już i natychmiast. Pytam, co się stało? Ano musi jechać do ortodonty. - Koniecznie? - pytam, bo może coś się stało i sprawa jest pilna. - Nieeee, miałam już ze dwa miesiące temu pojechać,zapomniałam, tak mi się dziś przypomniało, zadzwoniłam, na piątek był pierwszy wolny termin.....- A nie możesz przełożyć np. na czerwiec, kiedy będzie trochę luźniej? - pytam z nadzieją. - Nie, no wiesz... Już się zarejestrowałam....
Aha.Czyli brak kolejnego nauczyciela i trzeba załatać dziury w planie...
Wychowałam sama czwórkę dzieci - bez pomocy dziadków- i nikt nie dawał mi żadnych przywilejów - powiedziała ostatnio w zadumie jedna z odchodzących na emeryturę nauczycielek, słuchając tłumaczenia oburzonej dwudzietnej. - Czty to jakiś dyktat młodych matek się zaczyna, czy co?
Tylko krowa nie zmienia poglądów......

poniedziałek, 4 maja 2015

Sto lat...

nic nie publikowałam. Bo też od stu lat nie miałam wolnego tygodnia! (no, przesadzam, od początku roku szkolnego). No i wreszcie poprosiłam o tydzień urlopu, żeby na spokojnie pobiegać po lekarzach, a przy okazji nieco odpocząć od szkoły. No i już rano miałam telefon, że w piątek mam kontrolę z kuratorium. Mnie nie ma, więc panie głowią się, jak załatwić ten problem. Czekam na telefon. 
A w międzyczasie opowiem wam o rozmowie, która gdzieś głęboko we mnie siedzi i skłania do przemyśleń. Mieszkam na wsi, pracuję na wsi, często rozmawiamy sobie o realiach życia rolników, dopłatach - zwłaszcza w kontekście ostatnich strajków i innych takich. I oto jedna z ostatnich rozmów, pokazująca, jak różnie ludzie wykorzystują otrzymany potencjał.
Chłop mojej sekretarki ma trzech braci. Wszyscy wychowali się w gospodarstwie, od małego pracując na roli. Ojciec na stare lata podzielił majątek między synów: dwóch najstarszych dostało po połowie gospodarstwa (duży budynek typu dworek, obory, stodoły i ok. 20 ha ziemi dla każdego), średniemu przypadł w udziale dom we wsi i ze dwie działki nad jeziorem, najmłodszy zaś dostał ziemię i pieniądze na dom.
Najstarsi pracowali w budowlance, obsiewając swoje hektary zbożem lub dzierżawiąc je okolicznym rolnikom. W końcu młodszy z nich ożenił się, lepsza połowa pracowała wówczas w hotelu Gołębiewski. Wkrótce zaszła w ciążę i poszła na zwolnienie, bo praca w kombinacie, zwanym hotelem, do najlżejszych nie należy. Okazało się, że na świat przyjdą bliźniaki. Tatuś z radości (a może z rozpaczy?) zaczął zaglądać do kieliszka i była groźba, że, jeżeli nadal będzie "robił w budowlance", zostanie nałogowym alkoholikiem. Nie mówiąc o tym, że pieniądze też jakoś szybko wychodziły mu z kieszeni.....a żona, będąc na zwolnieniu,  dostawała płacę minimalną. W końcu kobiecina się wkurzyła i postanowiła męża postawić do pionu. Zwolnił się z pracy i zaczął zajmować gospodarstwem, wymówił dzierżawy, zaczął obsiewać pola.... Ponieważ mieli małe dzieci i wygodnie było dostawać pieniądze co miesiąc, postawili na krowy mleczne. Zainwestowali w modernizację obory, baseny, schładzarki do mleka.... Szło im na tyle dobrze, że żona, zwana Małą Grażyną, zwolniła się z pracy w hotelu i od kilku lat są na swoim. Praca nie jest lekka, człowiek jest uwiązany do domu (krowa nie uznaje wyjazdów na cały dzień i głośno protestuje, kiedy jej nie wydoją lub nie nakarmią ;), ale co miesiąc daje godziwe dochody, z których można utrzymać czteroosobową rodzinę, ba, nawet czasem coś odłożyć! No a dopłaty się inwestuje: a to nowszy ciągnik, a to maszyny, a to remont domu... Żyją sobie spokojnie i ani myślą narzekać. 
Starszy brat, Radek, ożenił się mniej więcej w tym samym czasie z Dużą Grażyną, nauczycielką, zresztą - naszą koleżanką z pracy. Długo pracował w budowlance, narzekając, że z tak małego gospodarstwa nie ma szans się utrzymać. Hodował a to konie, bydło mięsne, a to myślał o agroturystyce, a to o uprawie zbóż..... Jednak zawsze było jakieś "ale". A to klacz się źrebiła pod jego nieobecność i źrebak padł, a to krowa padła przy wycieleniu.... Same straty. Znajomy weterynarz nie raz opowiadał o wezwaniach po fakcie, bo Radosław zaspał, nie dopilnował, był poza domem....I stąd same straty. 
Dom Radka i Dużej Grażyny był wiecznym placem budowy. A to zaczął stawiać ganek - doszedł do stanu surowego, bez okien, i tak zostawił na kolejne lata. A to robił remont łazienki - skuł wszystko do cegły i stracił zapał - Grażyna własnoręcznie powyklejała łazienkę kasetonami ze styropianu - raz, żeby było trochę cieplej, dwa, bo dość miała już "oryginalnej cegiełki" w łazience.
Zapomniałam Wam powiedzieć, jak to się stało, że Radek odszedł z pracy w firmie budowlanej. Grażyna dojeżdżała do pracy jakieś 5 km. Wstawała o 5, żeby mężowi zrobić kanapki do pracy, potem odstawiała córkę do babci i jechała do pracy. Miała sporo lekcji, poza tym koła różne przeróżne - była polonistką, potem szybko po córkę, obiad (musiał być świeży, Radosław nie uznawał odgrzewanego, podobnie, jak do dziś nie uznaje zmywarki do naczyń i mikrofalówki), wieczorem sprawdzanie prac..... Siedziała do 1-2 w nocy. Była zmęczona, niewyspana i któregoś dnia, jadąc do pracy, miała wypadek. Poważny. Zgruchotana noga, stopa, pęknięta miednica...... Leżała ponad pół roku, do dziś nie odzyskała pełnej sprawności. Radkowi nie zostało nic innego, jak odejść z pracy, by zająć się żoną i córką. I tak został rolnikiem. 
Jak wygląda dzień Radka? Rano odwozi dziewczynki (mają dwie córki) do szkoły. Zajeżdża do mamy. Pije kawę i narzeka, że mu ciężko. Potem jedzie do domu, pokręci się, wraca do szkoły po córki. Jadą do domu, czekają na mamę, jedzą obiad i robią coś w obejściu. Radosław potrafi tyko narzekać. Krowy? Nie opłaca się.... Doić trzeba.... Bydło mięsne.... Eeeeeee, słaby zarobek..... Trawy? Zboża? Kosić trzeba.... Eeeee, co to za dochód z gospodarstwa....
Chałupa rozbabrana, budynki puste albo zajęte tylko w części - w zalezności od aktualnej fantazji gospodarza. Wszędzie walają się resztki sprzętów rolniczych, jakieś popsute spychacze, przyczepy, inne maszyny.... Wsród nich wiecznie niezadowolony i marudzący chłop. 
Z czego więc żyją? Ano z pensji nauczycielskiej Grażyny - która to wcale wysoka nie jest, i częściowo z dopłat. Częściowo, bo pan rolnik potrafi rozpierniczyć na skupie złomu ze cztery tysiące (autentycznie!) na jakieś gractwo, które może mu się do czegoś przyda, może je wyremontuje... może. 
Grażyna jest zmęczona i zniechęcona, zgorzkniała. Wcale jej się nie dziwię, bo do perturbacji zdrowotnych po wypadku dochodzi jeszcze marudzący mąż pasożyt o zapedach dyktatorskich. Kiedyś, w przypływie szczerości, powiedziała mi: Wiesz, nie takie życie obiecywał mi przed ślubem.... Moi rodzice są bardzo zawiedzeni Radkiem. Ja też. 
Życie jak w bajce: Ojciec podzielił majątek pomiędzy braci. Jeden pomnożył i żyje jak człowiek. Drugi potrafi tylko narzekać....

niedziela, 14 września 2014

Dożynkowe wspominki

Wczoraj mieliśmy gminne dożynki. Przy okazji powyciągałam stare kroniki, dokumenty szkolne, zdjęcia, porozwieszałam, poukładałam na stolikach, niech ludzie oglądają.
Tak, jak się spodziewałam, pojawiło się mnóstwo absolwentów naszej szkoły, ludzi często nam nieznanych, bo my ludność napływowa, sprzed kilku lat :). Wzruszające są te spotkania po latach, prośby o możliwość zwiedzenia szkoły, opowieści o nauczycielach, klasach (tu się uczyłem, o pamiętam, jak tu stałem w kącie...). Przy  okazji pojawił się temat Mazurów - jak tu mówią - niby Polacy, a Niemcy.... Przyszedł pan, absolwent, który wyjechał do Niemiec w wieku piętnastu lat i mieszkał tam do emerytury. Od roku - dwóch jest w Polsce, kupił mieszkanie w Mrągowie. Jak sam opowiadał, przez lata zapomniał języka polskiego. Zaczął się go uczyć ponownie, a właściwie przypominać w latach 90-tych, kiedy poznał żonę, też Polkę z pochodzenia, a w jego zakładzie pracy pojawili się pierwsi emigranci zarobkowi z Polski. Wzruszył się bardzo, patrząc na zdjęcia ze swojej młodoci, poopowiadał o nauczycielach, uczniach, zwyczajach... Pośmieliśmy się, pożartowali. Później wdałam się w długą dyskusję z panem sołtysem ze wsi na drugim końcu gminy. Starszy pan, znawca historii regionu, pasjonat, opowiadał o Mazurach, którzy jeszcze w latach siedemdziesiątych wyjeżdżali do Niemiec, o ich powrotach, o oszukiwaniu starszych ludzi (Co najmniej kilka rodzin przyjechało do jego gospodarstwa  ze staruszkami z Niemiec i wmawiali im, że to właśnie tu spędzili młodość - bo dziadkowie już nie pamiętali..). Tematy trudne, ale warte poruszania, warte dyskusji i pamięci nas, którzyśmy potomkami ludności napływowej.
No i niezawodna pani Halinka, niegdyś polonistka, aktywistka- harcerka - drużynowa. Pani Halinka słynęła - i słynie - z tego, że mówi, co myśli, i swoją prawdę wwywala prosto w oczy, bez oglądania się na konwenanse. Oglądała zdjęcia, komentowała, a słuchacze kwiczeli ze smiechu.
To było dobre popołudnie. Popołudnie z historią. I nie przeszkadzało mi pijane towarzystwo kawałek dalej, łup, łup muzyczne i cała reszta.