Wczoraj podjechałam sobie do mojej szanownej szkoły, na plotki z koleżankami. Pitu pitu i zeszłysmy na temat naszego pierwszoklasisty, nazwijmy go Jaś. Bo wrzesień się zbliża i znów się zacznie...
Ale po kolei. Jaś, dziecko grzeczne, miłe i sympatyczne, w wieku pięciu lat zaczął miec pewien problem. Mianowicie - nie kontrolował swojej fizjologii i zdarzało mu się zrobić w spodnie to pierwsze i to drugie. Zdarzało mu się w przedszkolu, zdarzało i na podwórku. Koledzy bardzo go lubili, ale mamy coraz częściej zabraniały zapraszać Jasia do domu na wspólne zabawy. Bo potem trzeba było prać koce, narzuty, wykładziny i dywany. Ba, bywało, że trzeba było prać kilkakrotnie, a nawet wyrzucić, bo zapach był nie do wywabienia. U Jasia w mieszkaniu - pokoju z kuchnią - też nie było warunków do zabawy. Pozostawało podwórko, a w chłodne i deszczowe dni chłopiec czuł się trochę samotny...
Przyszła pierwsza klasa i problem zaczął narastać. Jaś brzydko pachniał już od rana, w klasie smród był nie do opisania. Wzywana mama nie przychodziła, nie odbierała telefonów, a jak już się pojawiła, to zabierała chłopca do domu z połowy lekcji i już nie przyprowadzała. Poza tym wpadła na genialny pomysł, żeby jej nikt gitary nie zawracał - nie puszczała małego do szkoły. Do problemów fizjologicznych doszły problemy z nauką. Nauczycielka, Baśka, była załamana. Jak zostawić dziecko po lekcjach na zajęcia wyrównawcze, jak tak śmierdzi, że usiąść koło niego nie można? Okropieństwo. Okna w klasie pootwierane, wieczne wietrzenie, codzienne przecieranie podłóg i krzeseł domestosem.... W końcu zarządziła, że każdy siedzi tylko na swoim , podpisanym krześle. Oszczędzę wam opisu, jak wyglądało po zakończeniu roku szkolnego. Powiem tylko, ze znacznie zmieniło kolor, mimo codziennego przecierania środkami dezynfekującymi.
Baśka w desperacji stwierdziła, ze zacznie małego przebierać i już. Doszło do tego, że inne dzieci w klasie przesiadały się, odsuwały z ławkami, mając dość tego smrodu. No i Baśka, w przerwie między lekcjami, wychodziła z Jasiem do toalety, kazała mu ściągać brudne gatki, dawała czyste (kupiłyśmy z 10 par slipków), brudne pakowała do woreczka, pokazała, jak mokrą chusteczką wytrzeć pupę.... Od podstaw, jak maluszkowi. Po dwóch - trzech tygodniach mały nadal robił w gatki, ale już nauczył się sam przebierać. Wchodził do kabiny i powtarzał swą mantrę: ściągam buty, spodnie, majteczki... Wycieram pupę papierem... Biorę nawilżaną chusteczkę i wycieram pupę... Nakładam czyste majtki... Nakładam spodnie..... Zawiązuję buty.....
Niestety, bez pomocy mamy nie udało mu się nadrobić zaległości i będzie powtarzał klasę. Nowa pani już zapowiedziała, że nie będzie go przebierać - nie jest w stanie, no i w sumie to jej decyzja.
A mama? No cóż, to temat na oddzielną historię. Mama rozstała się z tatusiem i zażywa wolności. Ma w nosie dzieci, po pół roku walki, w ferie zimowe wybrała się do lekarza, który - rzekomo - wykluczył przyczyny fizjologiczne. Wydaje mi się, że tzw. normalny rodzic zrobiłby wszystko, żeby pomóc, wyleczyć swoje dziecko. Ba, ostatnią koszulę by sprzedał... A mama pozostawiła to wszystko swojemu biegowi. Złożyłyśmy wniosek do sądu, zobaczymy, co będzie dalej.
A wrzesień za pasem....
Biedny dzieciaczek...
OdpowiedzUsuńBiedny... I tym bardziej wkurza mnie nasza bezsilność....
OdpowiedzUsuń