czwartek, 24 kwietnia 2014

Mors dicit



Pierwszy był Biały. Biały miał na imię Adrian, ogólnie ciężkie życie w patologicznej rodzinie i młodszego brata na utrzymaniu. Kiedy skończył gimnazjum, poszedł do zawodówki i został kucharzem. Dostał pracę w renomowanym hotelu, a że do domu mu się raczej nigdy nie spieszyło, spędzał tam całe dnie i noce. Szybko awansował, całe lato mieszkał na piętrze gospodarczego budynku przy hotelu i zarabiał godziwe pieniądze. Utrzymywał za nie młodszego brata, dom, czasem dawał coś matce…Kupił samochód, całkiem niezły, żeby móc dojeżdżać do pracy.
Pewnego dnia kolega  robił wieczór kawalerski. Biały poimprezował, zmęczony po całym dniu pracy szybko upił się w sztok. Zaczął się awanturować. Koledzy odwieźli go do domu. Była późna noc. Ne wiadomo, co roiło się w łepetynie Białego, dość, że wsiadł do auta i popędził leśną, polną drogą do miasta. Nie dojechał. Martwego, w rozbitym samochodzie, nieomal owiniętym wokół drzewa znaleźli około 5-6 rano przypadkowi ludzie, jadący do pracy.
Tak zginął mój pierwszy uczeń. Miał 21 lat.
Mój były długo po tym wypadku miał wyrzuty sumienia. W nocy, kiedy Biały się awanturował, miał służbę i pojechał na interwencję. Biały był jego kolegą, dlatego nie zatrzymał go i nie zawiózł na dołek. Długo wyrzucał sobie, że może, gdyby go wtedy zabrał, Adrian by żył….
Parę miesięcy późnej zginęła tragicznie Natalia. To właściwie taka romantyczna historia z tragicznym zakończeniem: Zostawił ją chłopak, z którym była wiele lat. Długo nie mogła zrozumieć, dlaczego – przecież nie kłócili się, mieli poważne plany na przyszłość? Nawet próbowała z nim rozmawiać, wyjaśniać. Na próżno. Może zniechęciło go to, że Natalia była troszkę opóźniona intelektualnie? Nie wiemy… W każdym razie Natalia rzuciła się w wir zabawy, udzielała się towarzysko, poznała jakiegoś chłopaka… Ale życie straciło dla niej sens i wartość. Pokochała kierownicę.  Jeździła jak pirat drogowy – szybko, mało ostrożnie, a auto miała dobre, kupione w Niemczech przez ojca. Specjalnie dla córki- jedynaczki.
Ta szybka jazda zakończyła się pewnej nocy na przydrożnym drzewie, gdzieś w rowie, na trasie Giżycko – Ryn. Zabiła się, a pasażer – jej nowy chłopak – miał tylko złamaną rękę. Miała 23 lata, pochowaliśmy ją pewnego zimowego dnia …
A zaraz po niej zginął Rafał. Rafał zawsze jeździł jak idiota. Miał już zabrane prawo jazdy, sądowy zakaz prowadzenia aut – i niczego to nie zmieniło, nadal potrafił wjechać jak pirat na osiedle, nie patrząc, że na żwirowych alejkach bawią się małe dzieci. Potrafił jeździć po pijaku, z dwukrotnie większą, niż dopuszczalna, liczbą pasażerów. Z rodzicami też nie mógł się dogadać, wyprowadził się do wynajmowanego mieszkania i mieszkał z kolegą.
W poniedziałek lub wtorek miał mieć sprawę w sądzie, bo policja złapała go po raz kolejny.
Zginął w sobotę, najgłupiej, jak można było. Los z niego zakpił w okrutny sposób. Jechał ciągnikiem, wioząc długą stalową linę, za pomocą której chciał wyciągnąć ciągnik, który utknął w błotnistej mazi gdzieś na polu. Lina zaplątała się w przednie koło, ściągnęło go do rowu, ciągnik przewrócił się, przygniatając go…. On, mistrz szybkości, zginął w najwolniejszym pojeździe….
Dlaczego o tym piszę? W poniedziałek wielkanocny powiesił się mój czwarty uczeń. Marcin. Miał 21 lat….

- Najstraszniejsze jest, jak rodzice chowają swoje dzieci – mawiała moja babcia. – Rodzice nie powinni chować swoich dzieci, to dzieci powinny chować rodziców, taka jest kolej rzeczy….
Nauczyciele nie powinni chować swoich uczniów.