Tydzień na wariackich papierach. Wariackie tempo życia, ciągle w podróży, brak czau na wszystko - chlewik w domu.
Ale po kolei.
Nic mi się nie chce. Mam doła, znów, zdaje się, nawrót depresji, z której niedawno wyszłam, i znów ciężko będzie mi się pozbierać, i na pewno zajmie mi to trochę czasu. Oczywiście na zewnątrz wszystko jest ok, nawet najbliżsi nie wiedzą, ile kosztuje mnie podniesienie tyłka z łóżka i wykonanie najprostszych czynności. Sprawy pracowe, zawodowe i inne obowiązki odsuwam, jak tylko się da, na szczęście nic specjalnego się nie dzieje i mogę sobie na to pozwolić.
Zrozpaczona po tragicznej śmierci mojego weścika, postanowiłam popatrzeć na ogłoszenia sprzedam/oddam zwierzęta. Bo doszłam do wniosku, że jakiegoś psiaka muszę mieć, i jeśli mam go wziąć - to tylko teraz, kiedy zostało jeszcze trochę wakacji i mogę go oswoić z nowym domem, zsocjalizować itp. Przerzucam, przerzucam i nagle.... jest. roczny west. Jakieś 200 km ode mnie. Dzwonię we wtorek. Owszem, państwo chcą go oddać za symboliczną kwotę, ale już jakaś pani jest wstępnie umówiona. Jezeli się nie zdecyduje, to jestem następna w kolejce.
- Nic nie dzieje się bez przyczyny - mawia Kaśka Enerlich, znajoma niegdyś dziennikarka, dziś pisarka z Mazur. Myślę więc sobie - jeżeli jest mi pisany, to będę miała pieska - rocznego, więc już odchowanego, ale jeszcze na tyle młodego, że przystosuje się do nowego domu, kotów, zwyczajów. Zresztą - westy to takie stwory, że szybko adaptują się do nowego otoczenia i nowych warunków. Czekam więc całą środę, wieczorem nie wytrzymuję, wysyłam smsa do właścicielki. Odpisuje, że wszystko rozstrzygnie się w czwartek. No dobrze, poczekam. W środę o 22 z minutami sms - "Czy mogłaby pani przyjechać jutro po psa?" Szybka narada - jedziemy. W czwartek rano zbiórka w pełnej gotowości - smycze, koce, potem 4 godziny w samochodzie - i oto jest - Spark. Typowy west, ciekawski, ruchliwy. Na razie bardzo interesują go koty, ale myślę, że wszystko ułoży się w ciągu kilku najbliższych dni.
A ja? Muszę odpocząć. Nadmiar emocji mnie przytłacza, znów wracają dziwne wspomnienia, znów się dołuję....
A z życia wsi - wczoraj na "moim" jeziorze utopiło się dwóch facetów. Budowlańcy, pracujący przy budowie hotelu w okolicy. Popili, kiedy złapała ich ułańska fantazja, we trzech wsiedli do kajaka i wypłynęli na jezioro. Już zmierzchało, była 21. Kajak się przewrócił, jeden dopłynął sam do brzegu, dwóch się utopiło.... Akcja poszukiwania trwała gdzieś do północy, kiedy szłam spać, na jeziorze pulsowało niebieskie światło z łodzi ratowniczej...... Mieszkali na stancji u sąsiada. Ot, ktoś się "ucieszy", że "tatuś zarobił".... Straszne.
Dziś jestem rozbita, przybita i mam ochotę przespać cały dzień. Nie wiem, zobaczę, co zrobię. Mam do uszycia dwie maskotki, może to mnie trochę wyrwie z marazmu?
W takim razie idę do roboty. Sparki liże mnie po stopie:)
Julia, jak to dobrze, że założyłaś bloga!
OdpowiedzUsuń