nic nie publikowałam. Bo też od stu lat nie miałam wolnego tygodnia! (no, przesadzam, od początku roku szkolnego). No i wreszcie poprosiłam o tydzień urlopu, żeby na spokojnie pobiegać po lekarzach, a przy okazji nieco odpocząć od szkoły. No i już rano miałam telefon, że w piątek mam kontrolę z kuratorium. Mnie nie ma, więc panie głowią się, jak załatwić ten problem. Czekam na telefon.
A w międzyczasie opowiem wam o rozmowie, która gdzieś głęboko we mnie siedzi i skłania do przemyśleń. Mieszkam na wsi, pracuję na wsi, często rozmawiamy sobie o realiach życia rolników, dopłatach - zwłaszcza w kontekście ostatnich strajków i innych takich. I oto jedna z ostatnich rozmów, pokazująca, jak różnie ludzie wykorzystują otrzymany potencjał.
Chłop mojej sekretarki ma trzech braci. Wszyscy wychowali się w gospodarstwie, od małego pracując na roli. Ojciec na stare lata podzielił majątek między synów: dwóch najstarszych dostało po połowie gospodarstwa (duży budynek typu dworek, obory, stodoły i ok. 20 ha ziemi dla każdego), średniemu przypadł w udziale dom we wsi i ze dwie działki nad jeziorem, najmłodszy zaś dostał ziemię i pieniądze na dom.
Najstarsi pracowali w budowlance, obsiewając swoje hektary zbożem lub dzierżawiąc je okolicznym rolnikom. W końcu młodszy z nich ożenił się, lepsza połowa pracowała wówczas w hotelu Gołębiewski. Wkrótce zaszła w ciążę i poszła na zwolnienie, bo praca w kombinacie, zwanym hotelem, do najlżejszych nie należy. Okazało się, że na świat przyjdą bliźniaki. Tatuś z radości (a może z rozpaczy?) zaczął zaglądać do kieliszka i była groźba, że, jeżeli nadal będzie "robił w budowlance", zostanie nałogowym alkoholikiem. Nie mówiąc o tym, że pieniądze też jakoś szybko wychodziły mu z kieszeni.....a żona, będąc na zwolnieniu, dostawała płacę minimalną. W końcu kobiecina się wkurzyła i postanowiła męża postawić do pionu. Zwolnił się z pracy i zaczął zajmować gospodarstwem, wymówił dzierżawy, zaczął obsiewać pola.... Ponieważ mieli małe dzieci i wygodnie było dostawać pieniądze co miesiąc, postawili na krowy mleczne. Zainwestowali w modernizację obory, baseny, schładzarki do mleka.... Szło im na tyle dobrze, że żona, zwana Małą Grażyną, zwolniła się z pracy w hotelu i od kilku lat są na swoim. Praca nie jest lekka, człowiek jest uwiązany do domu (krowa nie uznaje wyjazdów na cały dzień i głośno protestuje, kiedy jej nie wydoją lub nie nakarmią ;), ale co miesiąc daje godziwe dochody, z których można utrzymać czteroosobową rodzinę, ba, nawet czasem coś odłożyć! No a dopłaty się inwestuje: a to nowszy ciągnik, a to maszyny, a to remont domu... Żyją sobie spokojnie i ani myślą narzekać.
Starszy brat, Radek, ożenił się mniej więcej w tym samym czasie z Dużą Grażyną, nauczycielką, zresztą - naszą koleżanką z pracy. Długo pracował w budowlance, narzekając, że z tak małego gospodarstwa nie ma szans się utrzymać. Hodował a to konie, bydło mięsne, a to myślał o agroturystyce, a to o uprawie zbóż..... Jednak zawsze było jakieś "ale". A to klacz się źrebiła pod jego nieobecność i źrebak padł, a to krowa padła przy wycieleniu.... Same straty. Znajomy weterynarz nie raz opowiadał o wezwaniach po fakcie, bo Radosław zaspał, nie dopilnował, był poza domem....I stąd same straty.
Dom Radka i Dużej Grażyny był wiecznym placem budowy. A to zaczął stawiać ganek - doszedł do stanu surowego, bez okien, i tak zostawił na kolejne lata. A to robił remont łazienki - skuł wszystko do cegły i stracił zapał - Grażyna własnoręcznie powyklejała łazienkę kasetonami ze styropianu - raz, żeby było trochę cieplej, dwa, bo dość miała już "oryginalnej cegiełki" w łazience.
Zapomniałam Wam powiedzieć, jak to się stało, że Radek odszedł z pracy w firmie budowlanej. Grażyna dojeżdżała do pracy jakieś 5 km. Wstawała o 5, żeby mężowi zrobić kanapki do pracy, potem odstawiała córkę do babci i jechała do pracy. Miała sporo lekcji, poza tym koła różne przeróżne - była polonistką, potem szybko po córkę, obiad (musiał być świeży, Radosław nie uznawał odgrzewanego, podobnie, jak do dziś nie uznaje zmywarki do naczyń i mikrofalówki), wieczorem sprawdzanie prac..... Siedziała do 1-2 w nocy. Była zmęczona, niewyspana i któregoś dnia, jadąc do pracy, miała wypadek. Poważny. Zgruchotana noga, stopa, pęknięta miednica...... Leżała ponad pół roku, do dziś nie odzyskała pełnej sprawności. Radkowi nie zostało nic innego, jak odejść z pracy, by zająć się żoną i córką. I tak został rolnikiem.
Jak wygląda dzień Radka? Rano odwozi dziewczynki (mają dwie córki) do szkoły. Zajeżdża do mamy. Pije kawę i narzeka, że mu ciężko. Potem jedzie do domu, pokręci się, wraca do szkoły po córki. Jadą do domu, czekają na mamę, jedzą obiad i robią coś w obejściu. Radosław potrafi tyko narzekać. Krowy? Nie opłaca się.... Doić trzeba.... Bydło mięsne.... Eeeeeee, słaby zarobek..... Trawy? Zboża? Kosić trzeba.... Eeeee, co to za dochód z gospodarstwa....
Chałupa rozbabrana, budynki puste albo zajęte tylko w części - w zalezności od aktualnej fantazji gospodarza. Wszędzie walają się resztki sprzętów rolniczych, jakieś popsute spychacze, przyczepy, inne maszyny.... Wsród nich wiecznie niezadowolony i marudzący chłop.
Z czego więc żyją? Ano z pensji nauczycielskiej Grażyny - która to wcale wysoka nie jest, i częściowo z dopłat. Częściowo, bo pan rolnik potrafi rozpierniczyć na skupie złomu ze cztery tysiące (autentycznie!) na jakieś gractwo, które może mu się do czegoś przyda, może je wyremontuje... może.
Grażyna jest zmęczona i zniechęcona, zgorzkniała. Wcale jej się nie dziwię, bo do perturbacji zdrowotnych po wypadku dochodzi jeszcze marudzący mąż pasożyt o zapedach dyktatorskich. Kiedyś, w przypływie szczerości, powiedziała mi: Wiesz, nie takie życie obiecywał mi przed ślubem.... Moi rodzice są bardzo zawiedzeni Radkiem. Ja też.
Życie jak w bajce: Ojciec podzielił majątek pomiędzy braci. Jeden pomnożył i żyje jak człowiek. Drugi potrafi tylko narzekać....