Dawno temu, kiedy mój szanowny ojciec był jeszcze czynny
zawodowo, zrobił uprawnienia diagnosty samochodowego i prowadził stację
diagnostyczną w swoim zakładzie pracy. Po latach okazało się, że jedno z
urządzeń miało przebicie w słuchawkach i ojciec częściowo utracił słuch – w jednym
uchu prawie całkowicie, w drugim – w znacznym stopniu. Nieodzowny więc był
aparat słuchowy, bo mama miała już serdecznie dość wrzeszczącego telewizora, problemów
z dogadaniem się z ojcem (spryciarz, czytał z ruchu warg, ale spróbujcie go
zawołać z drugiego pokoju czy stojąc bokiem…), nieodebranych telefonów…. Ojciec
długo się opierał, w końcu, sam widząc, że to nie przelewki, poszedł do lekarza
i dostał swój pierwszy aparat, zwany przez nas cybuchem.
Cybucha – czyli „serce” urządzenia - zakładało się za ucho,
miał przezroczystą rurkę zakończoną gumową nakładką, którą wkładało się do
kanału słuchowego. Był duży, nieporęczny, trzeba było regulować głośność za
pomocą pokrętełka na cybuchu. Często wyładowywał baterie, a ojciec narzekał, że
boli go od niego ucho. Ogólnie – nie polubili się i czasami mama toczyła boje,
by ojciec założył aparat, bo trudno się z nim porozumieć. No i jakiekolwiek
załatwienie spraw spadało na mamę – trzeba było pójść z ojcem do urzędu, do
lekarza, do sklepu… Obawiał się, że nie dosłyszy, przekręci, przeinaczy.
Drugi aparat to był prawdziwy Mercedes w porównaniu do
poprzedniego! Mała wkładka douszna, niewidoczna na zewnątrz i kosztująca
majątek…. Na szczęście raz na pięć lat NFZ częściowo refunduje zakup aparatu. Ojciec
bardzo go szanował, co wieczór starannie czyścił, suszył, i odkładał na
miejsce. Aż pewnego dnia…
Wieczorem, oglądając telewizję, wpadł na pomysł, że zjadłby
parę jabłek.. Poszedł do piwnicy, przyniósł jabłka i , swoim zwyczajem, obierał
je scyzorykiem na gazetę, kroił, wycinał środki i zjadał ćwiarteczki…. W
międzyczasie umył aparat, wysuszył i położył na gazecie. Postanowił, że rano
wyrzuci obierki do kompostownika. Jednak idąc do piwnicy dołożyć do pieca
zawinął obierki w gazetę i wrzucił do pieca. Jak przekonał się rano – razem z
aparatem……
Nie było wyjścia, musiał wrócić do cybucha. Na szczęście po
roku przysługiwał mu nowy aparat. Znów wizyta u lekarza, wycisk ucha i jest –
nowiutki, wygodny.
Nowy aparat po pół roku okazał się bublem. Pierwsza naprawa -
piszczy, nie działa. Naprawa gwarancyjna, odesłany do firmy w Olsztynie (
właściwie do olsztyńskiej filii firmy). Wraca pocztą. Po dwóch tygodniach to
samo. I tak sześć razy. Za każdym razem wraca w gorszym stanie, albo w ogóle
nie naprawiony. Po którejś naprawie filtry, które są na końcu aparatu,
odczepiają się i zostają w uchu. Laryngolog wyciąga ich kilka z ojcowego ucha. Mimo
wyraźnych próśb, żeby nie wysyłać aparatu pocztą – rodzice przyjadą i ojciec
sprawdzi na miejscu czy działa – za każdym razem przychodzi pocztą.
Wreszcie mama miała dość tych zabaw i, za pośrednictwem
siostry, postanowiła złożyć pisemną reklamację. Pismo, napisane przy pomocy
rzecznika konsumentów, siostra zanosi do siedziby firmy i…. przedstawicielka
nie chce go przyjąć, bo… nie jest pewna, że napisał je ojciec. Wkurzona siostra
dzwoni do siedziby firmy i tam wysyła pismo.
I cud! Tydzień później telefon do ojca, sam prezes warszawskiej
centrali zaprasza go do Olsztyna – na pobranie
wycisku ucha, dostanie nowy aparat na koszt firmy. Umawia się na dogodny termin
(rodzice muszą dojechać jakieś 120
km). W umówionym dniu czeka prezes, protetyk słuchu ze
Śląska (podobno najlepszy fachowiec w firmie) i milutka jak nigdy
przedstawicielka z Olsztyna. Szef przeprasza, opowiada, że niedawno przejął
kierowanie firmą – z dobrodziejstwem inwentarza – i niestety, takie kwiatki się
zdarzają. Mama opowiada przeboje z naprawami, prezes notuje (oburzyły go
zwłaszcza zostające w uchu filtry). Przy okazji wychodzi na jaw, że dwa razy
aparat… w ogóle nie trafił do naprawy. Panienka szczebiocze, płonie wdzięcznym
rumieńczykiem…. No cóż, starsi ludzie, ze wsi oddalonej 120 km, zawracają głowę, to
można ich olać, może nie przyjadą, może dadzą na spokój, po cóż się wysilać???
Dwa tygodnie później znów spotkanie w tym samym gronie w
punkcie w Olsztynie. Ojciec dostaje nowy aparat, protetyk tłumaczy, że aparat
musi się dostroić, że przez dwa tygodnie może wydawać dziwne dźwięki, być za
cichy, za głośny… Prezes jeszcze raz przeprasza i daje kontakt do siebie –
gdyby się coś działo z aparatem – proszę dzwonić.
I taka refleksja. Moi rodzice są ludźmi sprawnymi, jeżdżą
samochodem, nie boją się wyprawy do dużego miasta, w dodatku mają w Olsztynie
córkę, u której można się zatrzymać, wypić herbatę czy przenocować. A co ze
starowinką, której nie ma kto zawieźć? Która mieszka gdzieś za Gołdapią czy
innym Przygranicznym miastem? Machnie ręką, rzuci aparat w kąt i albo założy
stary, albo będzie chodzić bez. Mówimy o komforcie życia starszych ludzi.
Czasem wystarczy rzetelnie wypełniać swoje obowiązki…..
często myślę podobnie. I to nie tylko w Polsce. Coraz częściej ludzie traktują swoją pracę jako zło konieczne, jak niemiły przerywnik w...nie wiem w czym. Dochodzi do tego, że gdy spotykamy człowieka, który rzetelnie wypełnia swoje obowiązki to gotowiśmy na rękach go nosić, a to, że ktoś olał naszą sprawę staje się dla nas normalne.
OdpowiedzUsuńDziwne mamy czasy, naprawdę.
ech...
OdpowiedzUsuńBo taka już jest u nas patologia. Dlatego jak słyszę peany na temat WOŚP-u i ile to Owsiak robi to mnie dźwiga, bo to jest patologia - ten cały sprzęt powinien być refundowany przez państwo a nie przez nas (nabijających przy okazji kabzę żonie Owsiaka). Tyle rzeczy w Polsce jest postawione na głowie.
OdpowiedzUsuń