niedziela, 15 września 2013

Jak spotkałam Roberta Kubicę

Wkoło mojej wsi kręci się 70 rajd Polski, więc dzisiejszy dzień upływa mi pod znakiem ryku silnika. Ani mnie to specjalnie ziębi, ani grzeje, rajd jest co roku, człowiek się przyzwyczaił. Zwierzaki zamknięte, czasem wyjrzę, kto jedzie, ale bez zbytniej ekscytacji.
Poza tym zachorował mi pies. Od dwóch dni jest osowiały, dużo śpi, praktycznie nie je. Wczoraj byłam u weta, zaordynował zastrzyki, kazał przyjechać dziś po 10  na kolejne. Pomyślałam sobie, że może być mały problem (rajd!), no, ale jakoś, powoli, się przedrę.
Jedziemy. DK 16 zatłoczona, ale nie jest źle. Pies się wierci, mimo przypięcia smyczą do pasów. Docieramy do miasta, dostaje zastrzyk, wracamy. Uuuuuuu, jest ciekawie - cała rajdowa czołówka jedzie z naprzeciwka, między nimi tłumy kibiców. Pas zapchany, co chwila jakiś kozak wyskakuje na nasz, (po co? Żeby wyprzedzić jedno auto w korku?) trzeba uważać. Jedziemy dalej ie nagle.... na poboczu drogi Kubica z Baranem zmieniają koła. Tak, tak, na podjeździe do budującego się domu, tuż przy drodze. Nic dziwnego, że wszyscy porzucili swoje auta tak, jak stali i fotografują gwiazdę :)
No cóż, wykorzystałam okazję... Zjazd na boczną drogę, telefon w dłoń.... Mam kilka fotek:)


Update:
Tekst pisałam wczoraj, około 15. Wieczorem Kubica urwał koło i dziś rano wycofał się z rajdu. Mimo, że samochód naprawiono. No cóż - pewnie to efekt chlodnej kalkulacji całego teamu. Wiem, że nie był zadowolony z warunków na trasie rajdu, że parę razy ściął się z dyrektorem rajdu. Odnoszę wrażenie, że nie miał ochoty na udział w zmaganiach i urwane koło było dobrym pretekstem.
Wiem też, że, aby go obejrzeć, przyjechały tysiące ludzi.Przebranych w koszulki z jego nazwiskiem, z flagami z dopingującymi napisami. I - moim zdaniem - tym razem zwyczajnie miał w nosie kibiców. I zawiódł ich oczekiwania.
Pamiętam takie rajdy, kiedy Hołowczyc - który też często się rozbijał, coś urywał, coś mu się psuło - jechał tylko dla satysfakcji kibiców i własnej przyjemności, bo nie miał już szans na zajęcie dobrego miejsca. Ale w czasach "przedkubicowych" to on był najpopularniejszym kierowcą. I czuł się zobowiązany.
Marka kierowcy rajdowego, zresztą każdego sportowca, to nie tylko osiągane wyniki. To także popularność i sympatia kibiców. Warto o tym pamiętać




.

piątek, 13 września 2013

Z życia nauczyciela

Wychodzisz z pokoju nauczycielskiego. Zza zakrętu wpada na ciebie - z impetem- sześcioletni pierwszak. Odbija się od twoich nóg, klapie na zadek, podnosi łepek, patrzy z wyrzutem i mówi:
AŁA!

Śmiejesz się jeszcze pół godziny później :)

poniedziałek, 9 września 2013

O wyrównywaniu szans, czyli szkolne pitu pitu.



Kiedy, w zamierzchłych czasach, powstawały gimnazja, mądrzy teoretycy w wiadomym ministerstwie z dumą oznajmiali: Nic to, że dzieci będą wożone do szkół po kilka – kilkanaście kilometrów. Ważne, że będą uczyć się w dużych, dobrze wyposażonych szkołach, wyrównają braki, będą mieć lepsze szanse na dostanie się do dobrych szkół! Co my, nauczyciele wiejskich szkół, odczytywaliśmy tak: Wy, wieśniaki, niczego nie potraficie dzieci nauczyć, rośnie kolejne pokolenie tępych wieśniaków. My, tam w mieście, pokażemy im, co znaczy nauka! Wyrównamy braki, wykształcimy, że ho! No i wkurzaliśmy się na te zmiany niezmiernie, wiedząc, że szkoła w miejscu zamieszkania jest dużo lepszym rozwiązaniem. Ale co my tam wiemy….
I oto rzeczywistość pewnej niewielkiej gminy. Jedno gimnazjum, połączone ze szkołą podstawową. Teoretycznie szkoły są rozdzielone – na jednym piętrze podstawówka, na drugim gimnazjum. Teoretycznie, bo uczniowie obu szkół spotykają się w sklepiku szkolnym, w szatni, w bibliotece, na stołówce, na podwórku, na boisku….
W pobliżu są dwie podstawówki, których uczniowie trafiają do tego gimnazjum. Do klas, gdzie większość stanowią absolwenci miejscowej podstawówki. Pewni siebie, bo na swoich śmieciach, szybko starają się pokazać „wieśniakom”, kto tu rządzi i jakie zwyczaje panują w miejskiej szkole. Dzieciaki, które dotychczas uczyły się w małej szkółce, znały swoich nauczycieli także z prywatnego podwórka, zżyły się z kolegami, a szkołę odwiedzały popołudniami w celach rekreacyjno – rozrywkowych, nagle zostają wrzucone w obcy świat (często w zupełnie przypadkowych konfiguracjach, znam przypadki, gdzie do „miejskiej” klasy dopisano 2-3 dojeżdżających) i muszą albo położyć uszy po sobie i akceptować zastany porządek, albo walczyć o swoje miejsce w stadzie. Gimnazjalni pierwszoklasiści, stworzenia w trudnym wieku dojrzewania…… Nie jest łatwo.
No, ale wyrównywanie szans…. No właśnie. Owo słynne wyrównywanie miało się odbywać po lekcjach, na zajęciach dodatkowych. Tyle tylko, że…. autobus szkolny odjeżdża po zajęciach obowiązkowych, więc de facto dojeżdżający nie mogą w nich uczestniczyć, bo nie mają czym wrócić do domu. Owszem, zdarza się, że np. zajęcia wyrównawcze czy  korekcyjne są na ostatnich lekcjach, i, jeśli gimnazjalista na farta (i dobry plan), to się załapie. Ale popołudniowe zajęcia sportowe czy koło taneczne- to już nie dla niego. Bo nie ma czym wrócić. Owszem, są tacy rodzice, którzy przyjadą po południu i zabiorą dziecko po zajęciach. Ale nie łudźmy się…. Nie są to rodzice tych dzieci, które najbardziej potrzebują wsparcia.
I tak koło się zamyka…

wtorek, 3 września 2013

O sześciolatkach w szkole i innych kwestiach początkoworocznych.



Okrutnie drażni mnie reklama w TV, zachęcająca rodziców do wysłania swoich sześcioletnich pociech do pierwszej klasy. No nie jestem zwolenniczką i już. I nie przekonają mnie żadne górnolotne slogany. Sprawę oglądam z praktycznego punktu widzenia, z perspektywy mojej wiejskiej szkółki i wygląda to tak:
Do zerówki przychodzi Jaś. Jaś nigdy nie chodził do przedszkola (najbliższe jest 10 km od nas), a w domu…. No cóż, w domu zwykle był puszczany samopas, grasował sobie po podwórku w stadzie podobnych mu Jasiów – jeśli wychował się w popegeerowskim bloku – lub samotnie peregrynował po zakamarkach podwórza, jeśli mieszkał gdzieś indziej. Nikt nie wymagał od niego rysowania, poprawnego mówienia, klejenia, cięcia itp., słowem – jego zdolności manualne, doskonalenie mowy obchodziły familię tyle, co kot sąsiada. Mało tego, miłość do kredek, farbek i nożyczek gaszono w zarodku – wszak te zajęcia mocno brudzące są, a miejscowe mamy na brudzenie bez powodu starannie wysprzątanego domu nie pozwalają. Za to można pooglądać telewizję lub pograć na komputerze, jako, że te czynności absorbują dziecko, ale nie wywołują skutków ubocznych w postaci zanieczyszczenia lokalu mieszkalnego.
No i Jaś trafia do zerówki. Wychowane na wsi dziecko nie zna ani nazw ptaszków (Bocian? Wróbel? A co to?), ani roślin. Dni tygodnia, miesięcy, prostego wierszyka…. Zasad zachowania przy stole, w skrajnych wypadkach jedzenia łyżką czy widelcem. Nie załatwi się sam, nie podciągnie spodni…. Można tak wymieniać i wymieniać. Nie umie wiązać butów, pani prosi, żeby w domu poćwiczyć wiązanie? Eeee tam, kupujemy buty na rzepy i po problemie! W domu ma ćwiczyć rękę, rysując po śladzie? Eeee tam, zrobimy za niego, co się dzieciak będzie męczył!
I można by tak gadać i gadać….. Powiem krótko – nie da się w ciągu roku nadrobić braku kilku lat braku przedszkola, braku zainteresowania rodziców, braku wychowania, braku wprowadzenia zasad…. Dwa lata chodzenia do zerówki trochę uspołeczniają malucha. Jednych bardziej, innych mniej.
Oczywiście, nie same Jasie do nas trafiają. Ale większość ….
Jeżeli sześciolatek trafia do pierwszej klasy, w której duża część dzieci jest od niego starsza, często pojawiają się problemy. Na przykładzie syna koleżanki – intelektualnie dawał radę, emocjonalnie – już nie. Buntował się przeciwko czytaniu, pisaniu literek, prace plastyczne robił „na odwal”…. Zdarzało się bieganie po klasie w trakcie zajęć czy „odpływanie” w marzenia…. Koleżanka – matka poważnie zastanawiała się, czy nie zostawić go na drugi rok w pierwszej klasie. Mały „poczuł bluesa” dopiero w kwietniu, zaczął z chęcią czytać, pisać, nauka zaczęła sprawiać mu przyjemność…. Ale jeszcze w trzeciej klasie widać różnicę pomiędzy dziećmi, które poszły do szkoły jako sześcio – i siedmiolatki.
Reasumując – sześciolatki do szkoły? Tak, jeśli chodziły do przedszkola, są ciekawe świata i nauki. W innym wypadku – zerówka razy dwa nie jest zła. Pomaga się dostosować.

Wieści z frontu:
Kolega wfmen odzywa się tylko służbowo. Nadal uważa, że go skrzywdziłam i się czepiam. Biedaczek…
Koleżanka – partnerka mojego eks przemyka korytarzem i czeka, aż się zemszczę za bycie z eks. No to sobie poczeka….
Nieznani sprawcy (czyli druga gimnazjum) połamali ławkę przed szkołą. Jak? Nie wiem.

Humor szkolny:
Pierwsza lekcja w klasie czwartej. Dzieciaki ozdabiają pierwszą stronę w zeszycie – według własnego pomysłu. Cisza, nagle odzywa się Marcel:
- Proszę pani, a była pani w sobotę na dożynkach?
- Nie- odpowiada zaskoczona polonistka. – A dlaczego pytasz?
- Bo mój tata był i tak się napił piwa, że nie mógł stać na nogach i bełkotał!
Nieco zaskoczona nauczycielka tłumaczy:
- Wiesz, Marcelku, ja zawsze tłumaczę swoim dzieciom, że nie należy opowiadać obcym, co się dzieje w naszym domu, bo to są nasze prywatne sprawy, sprawy rodzinne….
Na to Marcel:
- Proszę pani, ale przecież mówię, że to nie było w domu, tylko na dożynkach!

Kurtyna

PS. Wczoraj, w PIERWSZYM DNIU SZKOŁY, spóźnił się autobus. Kierowca zaspał. Miłe perspektywy na rok szkolny ;)