O roku ów! kto ciebie widział w naszym kraju! – pisał Wieszcz
Adam w Panu Tadeuszu. Tak sobie czasem myślę, że mogłabym stworzyć epopeję. O
Orliku mym… W zasadzie przyszkolnym. W zasadzie nie moim – bo gminnym, ale na administrowanym
przeze mnie terenie, z przyklejonym do szkoły budynkiem, szumnie zwanym
zapleczem, z przyłączonymi mediami (czyli: nie moje, ale z mojego budżetu opłacam
prąd, wodę, ścieki, śmieci…). Z sezonowo zatrudnianym przez gminę na umowę o
pracę i przeze mnie na umowę zlecenie pracownikiem. Czyli- nie moje, nie
gminne, nasze. Lub niczyje.
Samą budowę wspominam koszmarnie. Najpierw rycie boiska,
nawożenie ziemi, potem ogradzanie całej posesji i wymiana chodników. Dwa miesiące
wakacji i część września w kurzu, pyle smrodzie, w oparach dymu papierosowego,
alkoholu (pracownik musi, inaczej… umrze – tłumaczył brygadzista),
urozmaiconych kłótniami, negocjacjami, telefonami do inspektorów nadzoru (było
ich trzech), organu prowadzącego i Bóg wie, gdzie jeszcze. W tym czasie nauczyłam
się, że chodnik to „ciąg pieszy”, a teren pod boisko jest „rytowany”, podsypka
składa się z trzech frakcji różnej grubości ziarna…Mapy i plany czytałam
perfekcyjnie (ja – dyslektyk!) Jeszcze troszkę, a zdobyłabym uprawnienia
geodety, inspektora nadzoru budowlanego i elektryka do 1 KW. No, ale w końcu postawili, uroczyście
otworzyli, cud , miód i orzeszki po prostu. Na wychowaniu fizycznym można było
wyjść na boisko, ba, część wychodziła nawet w trakcie „normalnych” zajęć,
chociaż na kilka minut, robiąc sobie „przerwę rekreacyjną”. Wszystkich
ciekawiło :).
No i trzeba było zatrudnić ludzia do opieki nad tym cudem. Oczywiście,
najlepiej, gdyby zgodzili się nauczyciele – społecznie – spędzać całe
popołudnia na boiskach w imię wdzięczności, że taka dziura dostała Orlika. Jednak
nauczyciele wypieli się zadkami (o niewdzięczni) i zaczęły się poszukiwania. Najlepiej
wf- isty. Najlepiej z uprawnieniami trenerskimi z piłki nożnej czy siatkowej. Praca
w wakacje przez cały tydzień, od 10 do 21 z przerwą od 12 do 14. W trakcie roku
szkolnego – od 16 do 21. Zimą – od pierwszych śniegów do wiosny – bezrobocie. W
obowiązkach – sprzątanie szatni, toalet no i obu boisk. Za najniższą krajową.
Chętni jakoś nie pchali się drzwiami i oknami, więc w ramach
oszczędności zatrudniono bezrobotnego w charakterze pracownika interwencyjnego.
Był to niejaki Krzyś, trzydziestoparoletni absolwent podstawówki. Krzysiu przez
pierwszy sezon był rewelacyjny. Grał z dzieciakami, porządek na boiskach i w
szatni miał jak w pudełeczku, czasem jeszcze pomógł paniom sprzątaczkom w
szkole. Ideał. Niestety, Krzyś cierpiał
na dziwną przypadłość – czasem włączał mu się szwendacz. Zostawiał wtedy
wszystko – pracę, rodzinę, zaczynał chlać, brał jakieś pieniądze (często
wyciągnięty matce ostatni grosz, kiedyś 2, 5 tysiąca utargu z parkingu, na
którym pracował) i ruszał w Polskę. Wracał po tygodniu – dwóch- czasem trzech
jak wymarcowany kocur – brudny, głodny, beż bagażu. Czasem długo po nim
przychodziły mandaty – za jazdę na gapę, za bójki…. No i w drugim roku pracy, gdzieś latem, włączyło
mu się…. Zamknął Orlika, wsadził klucze do kieszeni i poszedł w siną dal… Nie
było go ze trzy tygodnie. W międzyczasie został zwolniony dyscyplinarnie,
wymieniliśmy na szybkiego zamki, zrobiliśmy inwentaryzację i zaczęliśmy
szukanie nowego pracownika.
A że ja dupa wołowa jestem, co to się nad każdym użali, to
zaproponowałam męża swojej byłej uczennicy. Mieli wówczas troje malutkich
dzieci, czwarte w drodze, żadnego dochodu, na pomoc rodziców nie mogli liczyć….
No i zatrudniono naszego Karolka. I się zaczęło. Karolek z patologicznej
rodziny był, więc o takich drobiazgach jak sprzątanie, czystość w łazience, miał
mgliste pojęcie. Ile myśmy się natłumaczyły, napokazywały: podłogi zamiatamy,
zmywamy mopem. Jak woda brudna, zmienić. Brodzik spryskujemy płynem dezynfekującym,
przecieramy, płuczemy. Toalety zalewamy preparatem, szorujemy szczotką,
płuczemy. Płyny pooklejałyśmy plastrem i podpisałyśmy – do brodzika, do kibla,
do podłogi. No i po jakimś miesiącu nawet załapał, problemem było czyszczenie
boisk, ale tu pomógł pan woźny, jakoś poszło. Pierwszy rok był ok., w drugim…
no cóż, Karol przestał dbać o cokolwiek, pestki słonecznika leżały malowniczymi
wzorkami na chodnikach wokół boisk, a nawet – o zgrozo- walały się na boiskach.
Karolek dostał opiernicz, jeden, drugi, parę razy przekazałam jego pracodawcy
(czyli urzędowi gminy), co się dzieje…. Nie na wiele się to zdało, Karolek pił
kawkę z kolegami i koleżankami, pluł pestkami jak oni i grał namiętnie w karcioszki.
Jakoś się przemęczyliśmy do końca października, Karolek zakończył pracę i
raczej nie ma co liczyć na kolejny sezon na Orliku….. A, rodzina w międzyczasie
powiększyła się o malutką Waneskę i Alfreda….
Jednak co roku, gdy tylko pracownik Orlika kończy pracę,
pojawia się problem – bo póki nie ma śniegu i zbyt dużego mrozu, panowie chcą
sobie pograć. Zwykle rozwiązywaliśmy to w ten sposób, że dawałam klucze jednemu
z nich, czyniąc go odpowiedzialnym, grali sobie, potem zwracali mi klucze. Klucze
mają też wf-iści, więc czasem pożyczali od nich, informując mnie, ze będą grać.
No, ale w tym roku „zepsuł mi się” pan wf-men. Wracam ci ja
w sobotę z Olsztyna – a mój Orlik świeci niczym choinka. Ki czort? Pierwsza
myśl – jakiś wariat włamał się i wyczynia cuda. Podjeżdżam pod szkołę – nie, to
pan wf-men i gromada jego kolegów grają sobie najlepsze w piłkę. Podchodzę i
pytam go, co wyczynia. Wielce oburzony komunikuje mi, że grają sobie. Na
pytanie, czy nie powinnam o tym wiedzieć, wzrusza ramionami i z głupim
uśmieszkiem truchta w głąb boiska. O nie – myślę sobie, nie zamierzam za tobą
biegać. Dziś rano telefon do urzędu, wspólne – ponowne- ustalenie zasad. Ma
mnie informować, w końcu – mimo, że to nie moje, odpowiadam materialnie za ten
chlewik. Oświadczam mu to, biedny, z jawną niechęcią na paszczy przyjmuje do
wiadomości.
Nie miała baba roboty, wybudowała sobie Orlik….