Tyle miałam napisać: o dekoracji
weselnej, o dekoracji kościoła, o tym, co się dzieje w szkole, o moim zdaniu na temat edukacji szesciolatków… Tymczasem
wczoraj wydarzyło się coś, co ścięło mnie z nóg i zachwiało moją wiarą w
człowieka. Ba! Zachwiało! Ja już po prostu przestałam wierzyć ludziom….
Wszystkim ludziom. I nie mam znajomych, przyjaciół…… Tak, jak do tej pory. To
znaczy – mam, ale traktuję ich inaczej.
Ale po kolei.
Siedem lat tkwiłam w związku ze
sporo młodszym mężczyzną i było nam dobrze (jak ze Shreka, prawda?). To znaczy –
było dobrze do ostatniego roku. Ja, poczciwa dupa wołowa, wybaczałam zdrady,
skoki w bok (młody jest… głupi), aż w końcu zaczął wystawiać rogi. Było tak
źle, że stwierdziłam – albo pracuje nad sobą i nad związkiem, albo się
rozstaniemy, już tak dłużej nie mogę żyć. Hrabia nie miał ochoty na pracę nad
sobą, więc wybrał wolność. Ja – załamana, zrozpaczona, długo na psychotropach i
wizytach u psychologa (dużo można by opowiadać, co się ze mną działo), on –
lata z kwiatka na kwiatek. Ostatnio – i nie ukrywam, że mnie to wkurzyło –
spotyka się z moją koleżanką nauczycielką. Tak, z osobą, której się zwierzałam,
która doskonale wie, co się ze mną działo, która mi współczuła, która –
podobno- była w podobnej sytuacji…….Ech. Ciągle zadaję sobie pytanie – jak zamierza
ze mną pracować? Jak ja mam z nią pracować? I nie wiem. Tym bardziej, że jestem
jej przełożoną…
Ale nie o tym tak do końca
chciałam. To tylko tło, przejdźmy do akcji właściwej.
Jak wiecie (lub nie) w gimnazjum
realizowane są projekty. Z grubsza polega to na tym, że nauczyciel z uczniami
wymyśla temat projektu, a następnie mają kilka miesięcy na realizację tegoż. No
i mój kolega wfmen wymyślił projekt o mistrzostwach świata w piłce nożnej. W
skrócie – chłopaki tworzą broszurę informacyjną, potem ją drukują, rozdają
chętnym uczniom, którzy przygotowują się do konkursu wiedzowego. Konkurs
przeprowadzamy z wielką pompą, w trakcie – konkurs żonglowania piłką, konkurs
na najlepsze przebranie kibicowskie. Cud miód po prostu. A laureaci wszystkich
tych zmagań jadą na mecz do Warszawy. Najlepiej na mecz reprezentacji, żeby
było z pompą i uroczyście.
No, ale na wyjazd potrzebne są
pieniądze i bilety na mecz. Tu gimnazjaliści okazali się operatywni. Napisali
pisma do firm, do starostwa, do urzędu miasta… Opisali projekt i poprosili o
wsparcie. Szczególnie niejaki Filip wykazywał dryg do pozyskiwania funduszy.
Pytał o pozwolenie, siadał w sekretariacie, kiedy nie było sekretarki (mam
sekretarkę na pół etatu) i wydzwaniał do potencjalnych sponsorów. Kiedyś
podsłuchałam rozmowę: Dzień dobry, dzwonię z ….. (tu nazwa szkoły). Tydzień
temu składaliśmy do państwa prośbę o wsparcie naszego projektu. Czy mogę
zapytać, czy podanie zostało już rozpatrzone? ;) Dobry był, skubaniec :)
I tak wycyganili…. Ponad 3
tysiące złotych. Napisałam też do PZPN, z prośbą o darmowe bilety. Postarałam
się o kilka rekomendacji osób znanych w piłkarskim światku. I w środę, tydzień
temu, późnym wieczorem dostaję maila – jest, 45 darmowych biletów na mecz
Polska – Czarnogóra!. Trzeba tylko do piątku przesłać imiona, nazwiska, PESELE
osób, które mają jechać. Dzwonię do wfmena. Tak…. Szybciej dodzwonię się do
królowej angielskiej lub prezydenta. Zostawiam enigmatyczną wiadomość: Dostałam
maila z PZPN, zadzwoń. Dzwoni na drugi dzień rano, mówię mu: PESELE, dane, itp.
Przybywa koło południa. Długo szuka, szuka, szuka…. Wreszcie uzupełnia mi
tabelkę na komputerze. Zostawia do wysłania.
I co robi głupia Julia? Otwiera,
czyta, sprawdza? Nic z tych rzeczy! Julia rzuca okiem, czy są wszystkie dane i
grzecznie pakuje załącznik, opatruje swoim jakże cennym nazwiskiem maila i wysyła
go ze swojej służbowej skrzynki. Bo ufa człowiekowi, którego zna od 13 lat i
tyle samo z nim pracuje, którego uważa za swojego kolegę, ba, może nawet
przyjaciela.
Tydzień później – środa. Kurier
przywozi paczkę z PZPN. Bilety. Paczka adresowana, o ironio, na Julię Kotecką,
Dyrektor Pewnej Szkoły, dalej adres. Otwieram, patrzę – bilety opatrzone
imieniem, nazwiskiem, PESELEM….Pliczek karteluszków. Dzwonię do wfmena. Dumna i szczęśliwa
opowiadam, jakie piękne bilety przyszły:) . Pyta o rzędy, o miejsca, przekładam
bilety i niemieję…… Widzę nazwisko swego eks na bilecie. Dodajmy, człowieka
zupełnie nie związanego ze szkołą i projektem. Dalej – moja koleżanka, jego
obecna partnerka – również nie mająca nic wspólnego projektem. Kolejny bilet - żona
wfmena……. Odbiera mi mowę, kończę rozmowę.
Nosi mnie. Ciska po domu. Miotam
się, wściekła na siebie i swoją wiarę w ludzi. Klnę, wrzucam sobie, żem durna i
durna umrę. Drink (zwykle nie piję), zbieram myśli i dzwonię. Informuję, że
zawiódł moje zaufanie. Ze nie mieści mi się cos takiego w głowie.
Dzwonię do znajomych, do mamy.
Mama, emerytowany nauczyciel, uświadamia mi dobitnie: Dziecko, on ci na głowę
wchodzi, a ty mu ufasz. Weź się, pokaż, że to ty rządzisz. Zrób porządek.
Przecież on robi prywatną wycieczkę swoim znajomym kosztem twoich uczniów. Ty
się pod tym podpiszesz, ty akceptujesz faktury. Roztrzęsiona, z pomocą mamy, ustalam kolejne
etapy działania. Potwierdzenie, ze jadą tylko osoby, które wygrały konkursy. Listy,
opiekunowie. Inne takie. Jest mi cholernie źle, alkohol pozwala się trochę
zebrać do kupy, ale czuję, że wszystko się we mnie trzęsie. Jestem jak
galareta. Z za małą ilością żelatyny. Spisuję wszystko na kartce.
Dziś jest trochę lepiej. Wyciągam
bilety „obcych” i chowam do oddzielnej koperty. Nie dam mu ich. Nikt obcy nie
pojedzie. Kontaktuję się z PZPN i pytam o możliwość wymiany biletów. Niestety,
już za późno. Trudno, przepadną. Cały
dzień układam plan lekcji. Idzie mi jak krew z nosa. Trochę mnie trzęsie.
Przed chwilą (jest 18) dzwonił
wfmen. Chce jutro pogadać. Ciekawe o czym.
Homo homini lupus est……